Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Czym właściwie jest nagrany przez Ryana Adamsa cover album całego 1989 Taylor Swift? Świadectwem zagubienia starzejącego się muzyka, który kiedyś tworzył przyjemne, post-Nebraskowe pitu-pitu, a dziś nie potrafi dostroić się do panujących warunków? Próbą pozyskania złaknionej autentyczności publiki Wychowanego na Trójce? Prztyczkiem w nos odnoszącej sukcesy, lecz otoczonej armią sidemanów, Taylor Swift, a może przeciwnie – hołdem dla lubianego albumu będącego skutkiem jej odważnych decyzji? Czymkolwiek by nie był, na pewno nie jest czymś, na co warto poświęcać czas. Autor powołuje się na inspirację The Smiths i ja niespecjalniewiem, co ma na myśli – może gitka w "Wildest Dreams" mogłaby wyjść spod ręki Marra w alternatywnym świecie, w którym Marr jest mniej kreatywnym gitarzystą, ale całe to gadanie zakrawa na gruby nietakt. W dodatku co ciekawsze piosenki Swift zostają tu sprowadzone do poziomu płaskich, ckliwych balladek: zapomnijcie o trademarkowym drivie "Shake It Off" czy wciągającej narracji "Clean". Nie polecam, chyba że jarają Was popkulturowe rozkminki przy kominku. -W.Chełmecki