Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Gdzieś tak w 2012, longplay Roniki mógł być jedną z najciekawszych albumowych propozycji roku. Dziś, po przesłuchaniu debiutanckiego krążka, blondwłosa starletka nie wydaje się tak ekscytującym zjawiskiem. Owszem, kilka znanych wcześniej singli wypada tu całkiem dobrze ("Forget Yourself" czy "Wiyoo" wciąż bronią się jako sprawnie zrealizowany synth-pop w kolorystyce wczesnej Madonny), jednak większość Selectadisc to zwyczajnie toporny, męczący i dłużący się (chwilami niemiłosiernie) album. Brzmi to tak, jakby dziewczyna chciała zaśpiewać hiper chwytliwy hit, ale jakoś jej to nie wychodzi (choćby "Paper Scissors Stone" odzwierciedla ten stan). Zaczyna się jakiś motyw, a potem całość zwalnia i przychodzi nuda. A wszystko to wina dość lichych kompozycji, których nie da się naprawić obfitującą w vintage'owe klawisze i disco-patenty produkcją. Sorawa, ale o "Shell Shocked" czy "Believe It" zapominam 10 sekund po wybrzmieniu tracka, a przy irytującym "Earthrise" czy "Rough n' Soothe" ziewam jak Neil Tennant na okładce Actually. Pomijam takie PRZEBOJE, jak kuriozalny "Video Collection" albo przezroczyste "Clock" (mdli mnie od tych zmian akordów...), bo nie chcę się dłużej pastwić. Można było chociaż skrócić ten krążek i dodać "Marathon" albo "Automatic" i byłoby lepiej, choć to i tak nie zmieniłoby jakości całego materiału. Tak czy inaczej, wielkiej tragedii nie ma, ale porażających refrenów na Selectadisc też nie uświadczymy. A o to przede wszystkim chodzi w popie, right? -T.Skowyra