Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Na starcie odpalcie "Rh Negative" jako ściągawkę i streszczenie inżynieryjnego bossostwa Antona w tworzeniu melancholijnej głębi; w wyciskaniu absolutnego brzmieniowego maksimum z możliwości, jakie dają dronowe struktury. Świetna sprawa poznać typa, zwłaszcza gdy okazja ku temu właściwa – dwa nowe krążki wydane w ostatnich miesiącach. Tak więc, czy warto dać im szanse? Czy raczej wyszukać czegoś z przeszłości? To zależy, co prywatnie preferujecie. Na Sirimiri Anton zredukował do niezbędnego minimum rozrywające hałasem, globalne lamenty chrapliwych przesterów, w imię radosnego oddania się introspekcji – kontemplacyjnej ambientowej otoczki. Tę stylistyczną rewoltę ogłasza się już na starcie, w bardzo przyjaznym, repetycyjnym, ale niestety pozbawionym konkretów "Downfallu", tkwiącym gdzieś na przecięciu Vangelisa, Basińskiego i tych nielicznych optymistycznych momentów SAW II, aby w kontynuacji pozostał już sam Basiński, przechodzący w zdezelowanym "Vasastanie" do powolnych glitchów z niepokojąco mocnym znamieniem twórczości Fennesza. Kończy się to wszystko zabójczo smutnym epilogiem, którego bogactwo budowane jest na Enowskich, klawiszowych migawkach. Jeśli po takim opisie nie drażni Was powtarzalność formy, to znaczy, że ostygliście na tyle, że nie potrzebna Wam wymuszona innowacja. Chyba, że są tu gdzieś na sali jakieś ambientowe świry (ZRÓBCIE JAKIŚ HAŁAS!!!), wtedy zachęcać nie muszę. Ostatecznie zostajemy z może przeciętnym, ale bardzo, ale to bardzo miłym dla ucha krążkiem do obadania (chociaż z tego premierowego albumowego duetu zdecydowanie bardziej poleciłbym Midnight Colours – nie pytajcie czemu o nim nie mówię, sam nie wiem). −M.Kołaczyk