Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ciekawa (heh) okładka, utwory zatytułowane literami alfabetu i w dodatku chyba najambitniejsze solowe dzieło. Prins Thomas mógłby zagrać w Grze O Tron starszego brata Jona Snowa, ale cieszę się, że ten sympatyczny Norweg nie tylko swoją aparycją potrafi zaskarbić sobie moją uwagę. Kompletnie straciłem go z radaru zaraz po wypuszczeniu solowego debiutu, ale wspomnienia są na tyle dobre (szczególnie biorąc uwagę rewelacyjne kolaboracje z Hansem-Peterem Lindstromem z naciskiem na wydane w 2009 roku II), że siłą rzeczy zwróciłem uwagę na Principe Del Norte, zwłaszcza że wspomniany już ziom Thomasa, a mianowicie Hans-Peter, zaskoczył nas już w tym roku kapitalnym utworem "Closing Shot".
Norweskiej elektroniki nigdy mało, nie ma o czym mówić. Prins Thomas w pierwszej części odstawia na bok nu-disco, dyskoteki i inne takie drążąc w nieco bardziej eksperymentalnych, nazwijmy to kosmiczno-progresywnych rejonach. Potwierdza jednak formę, klasę i nieszablonową wyobraźnię. "A1" to próba rozczytania na nowo muzyki krautrockowych tuzów z Ashrą oraz Clusterem na czele, natomiast syntetyczny "A2" mógłby stanąć w szranki z czymkolwiek z The Inheritors Holdena i uwierzcie mi lub nie, ale nie stałby na przegranej pozycji. Niemieckie inspiracje dominują przez całą płytę, niezależnie od tego, czy weźmiecie mrugającą do Can, wspaniale rozwijającą się impresję "B" czy zatopione w new-age’owym transie "C". Wspomnienia z klubowej przeszłości odżywają jednak w "E" - house’owej, budzącej skojarzenia z produkcjami Johna Talabota kompozycji, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby "F", gdzie czarowne plecionki w duchu Pantha du Prince kłaniają się w pas lub najbardziej berlińskie w zestawie "H". To oczywiście truizm z mojej strony, jednak jest to naprawdę fajne uczucie, że podczas słuchania najnowszego dzieła Norwega właściwie się nie nudziłem, a momentami wręcz zachwycałem. I to w dodatku przez ponad półtorej godziny. Szacun. –J.Marczuk