
Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Pohukiwania sowy, dzwony bijące na powitanie mglistej wiosny, ruiny opactwa Valle Crucis – wszystko to pozornie kuglarskie sztuczki, które dobrze wpisują się w kaskadyjsko-pogański krajobraz wrzosowisk, druidów, lasów starszych niż ludzkość i jeszcze starszych widm. Tymczasem Obsequiae kolejny raz unikają typowej błazenady, znać w gościach pojętnych terminatorów, którzy zainteresowanie medieval folkiem i minstrelskim szansonem potrafią wpleść w swój rzemieślniczo zręczny black. Od czasów Agalloch nie było w tych puszczach takich hooków. Oprócz dawnego Alcest nikt też na tym polu nie nawiązał tak udanie do klimatu prowansalskich wagabundów. To herbowy płyta, która może być czymś więcej niż świetnym podkładem do zabijania smoków i twojej codziennej gry o tron. A może być też tylko tym. I choć brak trochę na tym albumie gitarowej rycerskości poprzednika, współpraca z harfistą Vicente La Camera Mariño dodała mu w zamian anachroniczną, nietypową w tych rejonach perspektywę. Całkiem urokliwe i wdzięczne te obsekwie. –W.Kowalski