Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ta płyta to trochę taka wizyta na chacie kumpla za młodu, gdzie jego matka, perfekcyjna pani domu, w stroju jakby pichciła mete, pieczołowicie przeciera po raz piętnasty podłogę. Gdy w końcu usiądziecie, wpadnie wam do pokoju, aby zdzierając farbę przetrzeć jeszcze stół, z automatu rzucając, że ”u nas to zawsze tak brudno” (to zdanie i jego kontekst można połączyć z dominującą więzienną, depresyjną liryką). Wychodząc pozostawi jeszcze za sobą unoszący się w powietrzu zapach nienawiści zmieszanej z chlorem, związany z tym, że masz czelność naruszać to perfekcyjne sanktuarium. Tired to takie mieszkanie, z jednej strony jest tu ultra normcorowo, ładnie, czysto i przyjemnie, z drugiej mamy tutaj posmak drobnomieszczańskiej bezdusznej i zdezynfekowanej gitarowej atmosfery zabijającej jakiekolwiek życie. Wszystko irytująco na błysk, brak tu werwy, jakiejś autentycznej siły witalnej, czegokolwiek co wybiłoby całość z bycia westernową kartonową makietą filmową. Mimo tego, dla kilku naprawdę spoko szlagierów, płaczliwych ballad i świetnych shoegaze'owych momentów, w wydawnictwo z przyjemnością można się zanurzyć, wypić piwo, dwa, pogadać o życiu i wyjść spędzając bardzo miły wieczór, rzucając na pożegnanie kurtuazyjne do widzenia, zostawiając na wycieraczce trochę błota zmieszanego ze słomą. −M.Kołaczyk