Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ja pieeeerdooooooole, jaka drętwa ta nowa Metallica. Trzeba zacząć od tego, że w ogóle trudno przesłuchać cały ten cały Hardwired... To Self-Destruct – po co nagrywać tak zupełnie pozbawione kreatywności, w opór schematyczne i zwyczajnie nudne płyty? Że niby riffy fajne? No dobra, przez 15 sekund każdego kawałka może i jest ok, ale czego mam słuchać przez pozostałe 75 minut? Że niby wciąż jest to słynne zaciąganie Heidfelda (jeeeeeheeeejaaaaaaa!!)? Nie no, daję sobie spokój, nic mądrego nie wymyślę jeśli chodzi o plusy tej totalnie zbędnej płyty. No i jeszcze koszmarna okładka, która już zapisała się w "historii Internetu". Prawie osiemdziesiąt minut beztreściowego, hardrockowego onanizmu to dla mnie zdecydowanie za dużo. –T.Skowyra