Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Od pierwszej sekundy Eternally Even rozpuszcza słuchacza w roztworze oldschool-psychodelii połączonej z funkującą podbudową. Kolejny solowy Jim James to bardzo miła, przyjemna i nie śpiesząca się nigdzie robota. Muzyczny slow motion w praktyce, składający się z wielopoziomowych, rozmytych krajobrazów, których różnorodność budowana jest na sporej baterii instrumentów i zabiegów formalnych. Te drugie niestety od czasu do czasu trafiają kulą w płot, wytrącając z równowagi misternie tkaną, ciepłą i lekko odrealnioną atmosferę luźnego tripa, na szczęście nie na tyle, aby brutalnie zrujnować postępującą imersję słuchacza w dostarczony materiał, zaniżając finalny odbiór płyty. Do absolutnej redukcji świadomości w nacierającej sonicznej fali brakuje tu zdecydowanie głębszych (jak się bawić w retro, to na całego, do diabła z półśrodkami) bawełnianych zaśpiewów, no ale cóż; to co dostaliśmy to i tak wart odnotowania album będący dużo doskonalszym partnerem wieczornego chilloutu od nasączonego syfem blanta. −M.Kołaczyk