Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
"Książę Toronto"? Raczej: "najbardziej amerykański gracz w Kanadzie". Ciężko bowiem wskazać drugiego takiego rapera, który przy całej tej megalomańskiej otoczce i osobliwym samozwaństwie byłby tak transparentny – nie wprowadził absolutnej żadnej innowacji na swoim podwórku. Jazz Cartier to wypadkowa południowych trapowych potheadów pokroju Travi$a Scotta, neurotycznego pop rapu z najlepszych czasów ćpającego Cudiego i jednocześnie mokry sen truskuli szukających w cloudzie uroczej toporności wczesnych dziewięćdziesiątych. I tu właśnie leży problem – recenzenci zachwycają się "elastycznością" Adamsa, a ja znajduję jego styl co najwyżej ciekawą interdyscyplinarną przejażdżką zbudowaną na podobnym do Drake'a patencie – stałej *EXCLUSIVELY* współpracy na linii producent-emce, tutaj z Lantzem. "Everybody in the states compare me to Drake / cause not many in the city can carry the weight"? Dobra typie, może w następnym odcinku, bo rok 2016 w rapie jest zbyt dobry by tracić więcej niż dwa popołudnia na nawet niezłe półprodukty (jeszcze) przeciętnego tekściarza. –W.Tyczka