Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kilka miesięcy temu o Ghost Bath mówiło się jedynie w kontekście chińskiej nadziei hipsterskiego black metalu. Dziś wiadomo już, że był to jedynie epigoński zabieg mający zapewnić zespołowi niezbędny medialny rozgłos, a kolektyw faktycznie nadaje z Dakoty Północnej i cholernie blisko im do wizji muzyki kalifornijskiej paczki wieślarza Kerry’ego McCoya. Tegoroczny Moonlover to bowiem pokłosie popularności patentów wykorzystanych przed dwoma laty na Sunnbather wymieszane z groteskowością ich utrzymanego w konwencji depressive blacku debiutu – Funeral. Podgatunku, którego ostatnie dzieci brzmią bardziej satyrycznie niż samobójczo-groźnie, jak w pierwotnym zamyśle dźwięczeć miały. Potrzebny dowód? Weźmy na przykład największy walec z Moonlover – "Golden Number". Utwór ten spokojnie mógłby w jakimś stopniu mierzyć się z kompozycyjną wielkością blackgazingowo-post-rockowych "The Pecan Tree" i "Dream House" Deafheaven, stanowić swoisty zgrabny pastisz, gdyby nie kiczowate pianinowe outro bawiące tak samo, jak nieudana inwokacja kryjąca się pod pierwszym indeksem, "The Sleeping Fields". W całym zestawieniu zdecydowanie najrówniej prezentuje się nie tak bogato przyozdobiony w ekspresyjność, ale wygrany ultrapoprawnie "Happyhouse". Reasumując: to nie jest zła płyta, ba – nawet dobra. Zanotowano tu najprzyjemniejsze riffy od czasów wspomnianego Sunbather, a użytkownicy sieci cieszą się niesłychanie, bo Ghost Bath jako trzeci dołączają do wąskiego grona zespołów zrzeszonych pod internetowym tagiem "pink-gaze". Tak więc w oczekiwaniu na trzecie LP Deafheaven słuchajcie tylko tego lub też dwóch ostatnich płyt holenderskich An Autumn for Crippled Children. –W.Tyczka