Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
ken to kontynuacja dobrze znanych wątków, które po raz pierwszy pojawiły się w twórczości Bejara przy okazji Kaputt. Chodzi, mianowicie o swobodny flirt z latami 80. a zwłaszcza synth/new wave'ową (czasem wręcz gotycką, a nawet etheralową – gitara na modłę Cocteau Twins w "Ivory Coast") odnogą tej epoki. Tym razem wzorowanie się na Bryanie Ferrym ("Rome") zostało wzbogacone o odniesienia do wczesnych inkarnacji alt-rocka ("Stay Lost", "Cover From The Sun") flirtujących z post-punkowymi synthami New Order, które całkiem zgrabnie łączą się z The Cure (jeden z ciekawszych numerów, "In The Morning" parafrazuje "Just Like Heaven" na 1:37-1:43, pojawia się też nieco proto-shoegaze'u w stylu JAMC). Choć najczęściej przyklaskuję takim konceptualnym zabawom, to jednak największą wadą ken jest brak większej wyrazistości ("Saw You At The Hospital"), która wynosiłaby ten album ponad zgrabne, acz momentami nieco nużące ćwiczenia stylistyczne, zwłaszcza, że maniera wokalna Bejara od lat pozostaje raczej niezmienna. Mimo wszystko, należy docenić, to solidne rzemiosło, historycznie świadomego songwritera. –K.Bugdol