Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Zacznę od tego, że darzę Coals ogromną sympatią i z początku bałam się, że nie będę obiektywna. Na szczęście Piernikowski – powiedzmy to na głos – brzmi tu jak Barney, ten kolega Freda Flintstone'a. Wiem, że tak miało być, dlatego mnie to martwi. Wsłuchując się w dorobek zespołu, można odnieść wrażenie, że "Entele Pentele", poza elementem komicznym, wypada tendencyjnie. Reszta EP-ki jest relatywnie spoko. Oniryczny podkład z prowadzoną przez jego mgliste kłęby schulzowską wizją, splot wokalnych kontrastów, zapewniają "Satynie" miano hajlajtu Klanu. Dalej schafter, który skarży się, że "w klubach nie grają już Bee Gees" i choć nie jestem pewna, czy schafti miał okazję się o tym przekonać na dyskotece dla dorosłych, jak zawsze robię mu chórki, bo wszystko płynie tu leciutko leciuteńko. Na deser "Planety" z refrenem typu catchy na całkiem ciekawym, zróżnicowanym bicie Kubiego i – co najważniejsze – z Bellą Ćwir, mówiącą mi, że nikt do mnie nie zadzwoni, gdzie ja mogę tylko powtarzać w transie "tak tak, masz rację". Jako apologetka zespołu Coals pragnę zakrzyknąć: Własna estetyka! Niepowtarzalni! Na chuj ten Piernikowski! –N.Jałmużna