Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Za co kocham Borixona? Za zestawienie jakichś niezbyt wydumanych analogii biblijnych z niedorzecznym namecheckingiem i litanią nazw high-brandów, bo ten paradoks wreszcie pachnie "ameryczką" z prawdziwego zdarzenia. Kocham również otwarte głoszenie postaw hedonistycznych w najbardziej niuskulowych momentach płyty, które niewiele później ściera się z absolutnym wypaczeniem propagowanej doktryny tam, gdzie spotykamy już autorefleksyjną eseistykę oraz próby podjęcia tematów "wartkich i ważnych" (vide brzydota poezji "Nie Płacz Kochanie").
Lopa, towiec, Josh, pacan – w kwestii prawilniactwa synonimów terminu "trawka narkotyczna", Boryna na dziś nie ma sobie równych. Wreszcie Kanciaste flow przeciętnego rapera, poprzez konsekwencję i metodyczne działania wydawnicze, doczekało się estetyki, w której z powodzeniem może zacząć brylować. Dlatego osadzone na świetnie wyprodukowanych bitach, prost(acki)e gry skojarzeń i słów ("Yerba", "Jackiechan", "Sashimi") uprawiane przez BRX-a to kwintesencja dobrego, polskiego retard-rapowego słuchowiska. Zajebiście, że Tomek w końcu dogonił sen o niczym nieskrępowanym baunsie, który chciał uprawiać 14 lat temu w ramach Hardcorowej Komercji. Koktajl to najlepsza płyta w dyskografii kieleckiego artysty. Zdecydowanie równiejsze deklamowanie, niż jego pierwsze – silnie singlowe – przymiarki do takiego grania (Rap Not Dead, New Bad Life). Trzeba po prostu jasno zaznaczyć, że lepiej słuchać naturalności narkocentrycznych utworów pióra Borixona, niż dajmy na to wyjątkowo groteskowych weed-loverskich manifestów przebrzmiałego Włodiego z wysokości "Kominów". –W.Tyczka