Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ze świecą szukać drugiej metalowej kapeli, która posiadałby taki środowiskowy street credit pomimo tylko trzech EP-ek na swoim koncie i wciąż mocno undergroundowego statusu. Szwajcarski Bölzer zasłynął tym, że tchnął zupełnie nowego ducha w najnudniejszy odłam ciężkiej muzyki gitarowej – death metal. Gatunek tak skostniały, niezajmujący i wtórny, że od biedy nawet techniczne koniobijstwo podstarzałych thrashowców wydaje się być ciekawszym towarzystwem na sobotni wieczór. Stąd wielkie chapeau bas dla duetu, który mimo genre'owej nieprzystępności i progresywnego podejścia do ograniczonej materii, wieścią o swoim debiutanckim długogrającym materiale potrafił zelektryzować nawet najbardziej konserwatywnych sceptyków z metalhammerowym mindsetem uchowanych na treściach ze świętej pamięci Brutal Landu. Jednak czy obdarty z kontekstów Bölzer sprostał wyzwaniu i wraz z Hero dołączył do wąskiego grona zespołów klasycznych w po-metalu? I tak, i nie. Z jednej strony wszyscy spodziewali się pędzącego sczerniałego death metalu z wachlarzem wwiercających się w głowę przebojowych riffów, jak to miało miejsce na krótkogrającej Aurze, a z drugiej każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że odcinanie kuponów i granie "tego samego inaczej" może skutkować twórczym zapętleniem, którego doskonałym przykładem jawi się najnowsza dyskografia Megadeth.
Szwajcarzy wybrali opcję bodaj najbezpieczniejszą i dla ich kieszeni najekonomiczniejszą – postawili na sprawność przesuwających się po gryfie palców KzR-a, ale jednocześnie bogato suplementowali swoje kompozycje eterycznymi death doomowymi rozwiązaniami budującymi przez zmienność tempa (a jakżeby inaczej) przaśne quasi-post-rockowe suity. Ponadto dużo tu "białego śpiewu" na modłę "mastodonowskiego" pop-metalu, co mając w pamięci "lo-firystyczne" black'owe zakusy wokalisty drużyny, brzmi dość egzotycznie, by nie powiedzieć groteskowo-patetycznie (vide ostatnie hymniczne frazy w zamykającym album " Atropos"). W ogólnym rozrachunku przystępny i zachowawczy Bölzer jednak wygrywa. Nie wiadomo tylko, czy aby nie dlatego, że próżno na death metalowej scenie szukać jakiejkolwiek świadomej konkurencji, bo drugiego gamechangera pokroju Aury to oni z całą pewnością dzisiaj nie nagrali. –W.Tyczka