Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Od kilku ładnych lat out-of-the-box thinking w obrębie mainstreamowego drone metalu to domena amerykańskiego The Body. Duet z Portland przechodził już przez wszystkie etapy unifikacji ciężkiej muzyki gitarowej z innymi (zaryzykujmy określenia) eksperymentalnymi formami: począwszy od zespolenia majaczeniowych riffów z zarówno instrumentalnym, jak i generowanym komputerowo ambientem, przez noise (rock), hardcore punk, niskotonowy doom, czy ostatnimi czasy death industrial i power electronics. Przesuwający granicę muzycy zaliczali zarówno intrygujące wzloty (Christs, Redeemers, I Shall Die Here) oraz spektakularne upadki (xoroAHbin) i wciąż brakowało im definiującego dotychczasową tułaczkę albumu. Lukę tę planowali wypełnić "popowym" w ich rozumieniu No One Deserves Happiness. I rzeczywiście coś z podsumowania dziedzictwa w tym krążku jest. Przede wszystkim rezonuje w rejonach bliskich zeszłorocznemu The Tears Of Job, ale nie popełnia raz jeszcze błędu niezbyt przystępnego i nieproporcjonalnego podzielenia materiału na konkretne mikrokompozycje. Oprócz tego odświeża starą fascynację podniosłymi wokalizami, która kiełkowała w ich twórczości zaraz na początku kariery, na wysokości awangardowego All The Waters Of The Earth Turn To Blood, a także dalej eksploruje sludge'ową głębię spod znaku Thou.
Wszystko to składa się na całkiem sympatyczną śpiewaną industrialną całość, która śmiało mogłaby wpisać się w kanon nieortodoksyjnego post-metalu, gdyby nie wrażenie, że The Body potrafią wykrzesać z siebie jeszcze więcej i skompilować mniej chaotyczną, nie tak rwaną płytę, bo przecież wertując ich nie tak znowu obszerną dyskografię, na luzie wskazać można 6 utworów, które dużo lepiej zagospodarowałyby siedem minut, które roztrwoniło "Prescience". Goście podejmowali współpracę z zajebistymi personami, potrafią spłodzić naprawdę fenomenalne numery, ale brakuje im jakiejś produkcyjnej ogłady. Wypadałoby trochę zwolnić, nie bombardować trzema krążkami rocznie i może już czas zatrudnić koordynatora działań zbiorowych pokroju Kanye Westa? –W.Tyczka