Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
A Pregnant Light, solowy projekt amerykańskiego multiinstrumentalisty kryjącego się pod ksywką DM, to taki metalowo-4chanowy odpowiednik hip-hopowego Bonesa, czyli: piętnaście wydawnictw na przestrzeni ostatnich trzech lat, ale na odhaczenie dyskografii wystarczą ci trzy wieczory. Trochę meme-black na modłę Liturgy (ogarnijcie choćby social media typa) – niby autorski "purple metal", ale brzmi jak KOLEJNA wariacja na temat "pink-gaze'u" będącego KOLEJNĄ insajderską i sezonową (po-deafheavenową) zajawką stałych bywalców /mu/. Rocky to na tę chwilę opus magnum APL-a. Z dwóch powodów. Po pierwsze – struktura. Nie singlowa, nie płytowe przynudzanie, a coś na kształt *epickiej* progresywnej suity rozpisanej na nieco ponad dwadzieścia minut. Po drugie, DM bardzo instynktownie łączy tutaj post-punkowe gary z chwytliwymi riffami i core'owym skramz na ciężkim reverbie.
Cała konstrukcja niebezpiecznie często ugina się pod naporem groteski tych wszystkich chwytów, ale żeby uniknąć całkowitego zawalenia, artysta postanawia... dolać oliwy do ognia i po ciężkiej ścianie gitar à la schyłkowy Alcest w super-gazie decyduje się rzucić post-rockowym outro przypominającym Lantlôs rozrzucających po scenie różnokolorowe landrynki z nadrukowaną na okalających łakocie papierkach okładką Melting Sun. Żeby zrobiło się jeszcze bardziej awkward, to warto dodać, że Rocky nagrano "ku pamięci" niedawno zmarłego ojca multiinstrumentalisty. Rzewne teksty i jarmarczny gatunkowy mix to iście tragikomiczna konfiguracja, ale w rękach A Pregnant Light – bez bufonady i silenia się "na coś więcej" – brzmi po prostu zajebiście oryginalnie i (choć to nie rap, hehe) autentycznie. Do zobaczenia w następny odcinku, DM. –W.Tyczka