Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

"Ukłony, łączy nas Pitchfork". Pochwały z tej strony mogłyby obudzić każdego (zwłaszcza polskiego) trupa, ale niestety nasz główny Trup Eksportowy cuchnie nieodwołalną stęchlizną, bez szans na zmartwychwstanie. Wszelkie próby Trupy Trupa, by grać poważny, eksperymentalny post hardcore (bas w "Glory" przemilczę), już na starcie, w samym rdzeniu tego konceptu, spełzają na niczym. Czym jest to nic? To nic, to nic innego, jak (słaba) kakofonia i nieporadny noise, który rujnuje i tak już mało wyraziste, karykaturalne tracki (jak można się nabrać na takie rzeczy, jak "Mangle"?). Owszem, zdarzają się tu mrugnięcia w inne strony, na przykład w kierunku przeterminowanej elektroniki ("Of The Sun"), wtórnej psychodelii ("Longing"), czy amatorskiego shoegaze'u (uroczy "Remainder" przypomina mi słabych, czeskich lub estońskich imitatorów tego gatunku), ale w tym właśnie cały problem, "tu jest trup pogrzebany".
Chłopaki z Trupy Trupa mrugają: mrugają "tu i tam", "do zagranicznego odbiorcy", do literatury, do jakiejś wyrywkowej, słabej znajomości "sceny", i nic nie widzą, bo mrugają za często, za nerwowo, nieporadnie, bez wdzięku i umiejętności, a z Zachodu nadciąga burza piaskowa. "Każdy to ekspert, liczy się eksperyment", ale "trochę luzu, Panowie". Nikt was nie śledzi (wieem, taki żarcik, wybaczcie). Może trzeba być poetą, żeby łykać tak antymuzyczną muzykę? Lubię no wave, ale Of The Sun zanudziłoby na śmierć samego Glenna Brancę. Nie ma w tym graniu nic "konstruktywnego", konstruującego, mamy za to numery przypominające soundtracki pod poezję bitników, a wiemy dobrze, że Ginsberg wybrał Russella, zresztą – wracając do sedna – obaj Panowie niestety już nie żyją. Przykro mi. –J.Bugdol
P.S. Nie odpalajcie "Satelite", bo brzmi jak każda piosenka z "Satelite" w tytule (a Nirvanę, taki fajny zespół, znacie?).
Ostatni raz tak zajebiście niewymuszonego, bezpretensjonalnego typa słuchałem w dniu premiery... <tu miał być spoiler>. Nie no, oczywiście najprostszym, a jednocześnie leżącym najbliżej prawdy punktem odniesienia dla zachwytów nad mikstejpem Tuta jest Cilvia Demo EP. I wiem, wiem, taka analogia może wydawać się na pierwszy rzut oka mało odkrywcza, no bo przecież mówimy o dwóch chłopakach wywodzących się z Atlanty, dwóch zajebiście dobrych ziomkach w muzyce i na co dzień. Nic jednak nie pradzę na to, że odpalam dowolny bit z pierwszej części Preacher's Son i słyszę IDENTYCZNE, warunkowane stosunkiem 1:1 patenty, którymi czarowały i stopniowo rozkochiwały w sobie moje poczucie estetyki podkłady na ubiegłorocznej EP-ce Rashada. Mocne werble wspomagane raz po raz saksofonem, przenikające się zmysłowe wokale soulowych wokalistek, nawet większość motywów melancholijnego, nienachalnie pobrzmiewającego w tle pianina przywołują obraz atmosfery debiutu Rashada i, wbrew pozorom, nie powiedziałbym, że tak wysoko postawiona poprzeczka działa na niekorzyść Tuta. Podsumowując: choć rap do tej pory nie dostarczył słuchaczom jakiejś spektakularnie dużej ilości fajnego materiału, to i tak nie przeszkadza mi to wyróżnić Preacher's Son pisząc, że na tę chwilę jest to dla mnie najbardziej wciągający materiał roku, bardziej nawet niż Drake czy Lupe. Warto dać szansę, zapewniam. –R.Marek
Mayer Hawthorne i Jake One powracają po dwóch latach od pierwszej części Tuxedo, by znów pobawić się w stylowy blend disco-funku i synthowego boogie. "Pobawić" zdaje się być tu słowem kluczowym, bo przecież ambicją tej zgrabnej mimikry Earth, Wind & Fire, Jacko i Gap Band nie jest żadne poszerzanie horyzontów, a jedynie rozgrzanie pośladków przed nocą pełną pląsów. Ze względu na mniejsze zróżnicowanie tempa II snuje się bardziej monotonnie od poprzednika, ale też wydaje się albumem równiejszym: czy jest to eteryczne "2nd time Around", nonszalanckie "Scooter’s Groove" lub natchnione "Livin’ 4 Your Lovin’", płyta unika jakichś drastycznych załamań i DOPSZ BUJA na całej rozciągłości – i doprawdy trudno jej nie polubić. –W.Chełmecki

Dla wszystkich, którzy myśleli, że TUZZA robi sztosy jednorazowe, albo że wszystko co wypuszczają, to wciąż jeden i ten sam banger – niespodzianka niemała, bo skład wreszcie wziął się do dzieła i już jest: Tuzza, Swizzy, Top ZZ. Wszyscy sceptycy zamykają buzie, bo wyszła im zupełnie nienudna (jak można było się lekko obawiać), a piękna sztuka. Inercyjny, acidowy klimat (lekko lżejszy niż u Hewry), fantastycznie falujące fantazmaty składane w niemal dadaistyczne zwroty i te zwroty akcji na bicie pokolorowane ikonicznym autotune'em to coś, czym TUZZA zdążyła już trochę temu odkształcić moje odbiorcze oczekiwania, ale TOP ZZ wrzuca mnie w pianoobłoki rozleniwienia, "Sirocco" i "A&M" repeatuje bez zastanowienia, czekam niecierpliwie na murku na dalsze akcje, focaccia na kolacje – mnie to wystarcza na razie, finito i grazie. –A.Kiszka
Wyobraźcie sobie to cudowne uczucie wpatrywania się w sztuczny świat wykreowany przez ekran monitora. Obserwowanie wyidealizowanej rzeczywistości jest wyjątkowo przyjemne, mimo że każda tekstura to niedoskonały, pikselowaty szkielet. Na szczęście ta nienaturalność już nas nie razi. Żyjemy bowiem w krainie emocji aktywowanych przez odpowiednio szybkie połączenie Wi-Fi.
Ten album jest więc idealnym podkładem muzycznym do wirtualnych wojaży. Wciśnięcie play w odtwarzaczu to w tym wypadku doświadczenie równie intensywne, co podłączenie kory mózgu do jaźni cybernetycznego bytu, faszerującego naszą wyobraźnię słodką, futurystyczną utopią. Krótko mówiąc – sztuka na miarę XXI wieku. –Ł.Krajnik
Tyrone William Griffin Jr. już od "ładnych paru lat" siedzi w mainstreamowym rapie, ale jakoś nigdy specjalnie nie pochyliliśmy się nad jego nagrywkami. Ty Dolla $ign może nie jest genialnym raperem/śpiewakiem oraz nie ma na koncie jakiegoś wybitnego czy znakomitego długograja, to jednak solidności i dobrych numerów nie można mu odmówić. Z Beach House 3, drugim oficjalnym LP kolesia jest podobnie. Są tu kawałki angażujące, na przykład pocięte, samplowe dance-r&b "Love U Better", nocny trap "Droptop In The Rain", chwytliwy synth-trap po linii Rae Sremmurd "Don't Judge Me", płynący na zajebiście dziwnym bicie (w ogóle zachęcam do obadania creditsów) "Don't Sleep On Me" z autotune'owym zawodzeniem Future'a (w ogóle zachęcam obadania listy gości: obok Wilburna pojawili się m.in. Pharrell, The-Dream, Lil Wayne, YG, Jeremih, a nawet Skrillex na produkcji). Ale jest też przynudzanie w rodzaju zagranego na akustyku, Frank Ocean wannabe "Famous" czy mdłej ballady "Message In The Bottle", albo zamulanie tanim, płaskim radio-popem "Side Effects". Ogólnie można by nieco uszczuplić tracklistę (skity...), ale i tak sporo momentów słucha się z przyjemnością, więc kciuk w górę jak najbardziej zasłużony. –T.Skowyra