Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
W ostatnim czasie Shamir Bailey poszedł w kierunku, którego zupełnie bym sobie nie życzył, mając w pamięci znakomite "On The Regular" czy nawet Ratchet jako całość. Miast autentycznie intrygującego nu-disco dostajemy dość toporny, gitarowy indie-pop i o ile na wrzuconym jakiś czas temu na SoundClouda Hope, w połączeniu z outsiderową zajawką jakoś to jeszcze grało, tak Revelations wypada już zupełnie sucho. W najlepszych momentach brzmi to jak jakieś B-side'y z katalogu Arbutus Records, w najgorszych jak przejechana lo-fi, obdarta z dramatyzmu Waxahatchee. 90's kids playin' pop music, z tym że Shamirowi ewidentnie to nie wychodzi i dobrze by było, jakby jednak wrócił na parkiet, gdzie radził sobie zdecydowanie lepiej.−W.Chełmecki

Jeśli ktoś nas śledzi, to może zauważył, że pojawia się co najmniej dziwna tendencja do chwalenia raperów, którzy strzelają "BITCH!" na lewo i prawo. Playboy Carti to oczywiste skojarzenie, ale ciężko będzie raperowi z Atlanty spocząć na laurach. Bo o to nowszy zawodnik, którego ad-liby są głośniejsze i jeszcze bardziej wgniatające w podłogę. Sheck Wes to ten niezwykły przypadek rapera, który trochę brzmi, jakby miał wywalone, ale jednocześnie niezwykle stara się o uwagę odbiorcy. W sumie co z tego, że w "Mo Bamba" tak fałszuje, skoro utwór wprawia w piękny, a zarazem obrzydliwy narkotyczny błogostan. Prościutkie i nieco prymitywne refreny stanowią odpowiednią równowagę dla cięższych tematów poruszanych w zwrotkach. Obskurne, "brudne" bity serio sprawiają, że chcę się komuś przypierdolić. Wprost idealny rap do mosh pitu. Siła rażenia Scarlxd minus pretensjonalność. Nadal nieskrycie czekam na trapowy album bez wypełniaczy, ale uwierzcie, że wraz z tym wydawnictwem jesteśmy już coraz bliżej. –A. Kiepuszewski
Na drugim albumie Henry Laufer zupełnie odstawił zmiażdżony hip-hop i r’n’b, a zaserwował więcej IDM’owych monumentów w post-rockowych barwach, wyrywając poniekąd korzeń, który pozwala mu czerpać siły witalne. Delikatne ciepło pierwszego albumu zupełnie zastygło. Kalifornijczyk z początku emocjonuje się jak M83 na Dead Cities…, potem nieco odpuszcza i coraz częściej koncentruje się na smażeniu jungle’owych bitów, kreując przy tym atmosferę zmierzającą gdzieś w kierunku BoC czy The Future Sound Of London. Smog nad Vapor City. Napisać, że robi to porządnie, to za mało. Ale pomimo tego, że TEORETYCZNIE powinienem lubić ten album i doceniam znaczną jego część, nie potrafię przywiązać się tu do czegoś na dłużej. Co zrobić. Shlohmo przesadził też trochę z długością płyty, jednak mimo wszystko to bardzo solidna robota i warto się zapoznać z jej efektami. –K. Pytel
Od bardzo chwalonej drugiej części tryptyku swojego czasu się odbiłem i po trójeczkę sięgnąłem bez żadnych oczekiwań. I tu nastąpiło miłe zaskoczenie, bo całość ze smakiem pochłonąłem, a potem puściłem mixtejp jeszcze raz i jeszcze raz. Jeśli ktoś słuchał już tego duetu to wie czego się spodziewać i polecać nie trzeba, jeśli nie to powinien pójść po rozum do głowy i zapoznać się z tymi wariatami z "Czikago". Wersja dla opornych? "Spazz On Ya", "Expensive Taste" i "How U Do Dat" – najlepsze fragmenty z tego materiału i jeśli to nie jest przekonujące, to nie mam bladego pojęcia co jest. Teraz wracam sobie do poprzednich taśm i czekam na pełnometrażowy, "profesjonalny" materiał, bo Saiyanów już wystarczy (przypominam – czwarta forma jest niekanoniczna)! –A.Barszczak

Skee Mask przeniósł akt uderzania workiem ze żwirem o płytę chodnikową do akwarium, a jego pordzewiała bitowa maszyneria zakręca karuzelą przefiltrowanych dźwięków. Brudne dystorsje pędzą, przędąc metamorfozy nastrojowego deep house'u na gniewnym bicie, gdzie melancholijny synth konfrontuje się z syczącym hi-hatem. Ta burza w szklance wody to "Trackheadz" – hucpiarska popisówa naszego anonimowego wariata. Dalej już okazuje nam litość, odzyskuje poczytalność i jest tylko lżej. Przechodzimy w sterylny, aphexowy, atmosferyczny drum&bass i choć tempo nie zwalnia, emfazę wyraźnie czuć na melodii. "TH808" i "800AB" płyną wartkim strumieniem, nie szarpią już za ramiona, by sprawdzić, czy mamy od przesterów oczy jak pięć złotych. Ja miałam i normalnie byłabym rozczarowana, że na trzy utwory jest tylko jeden naparzacz, ale producent dobrze wyliczył, że po jednej nawałnicy słuchaczowi należą się dwa głębokie oddechy. –N. Jałmużna

72 godziny po premierze najnowszego krążka Sleep można z całą pewnością stwierdzić, że w obozie Kalifornijczyków niewiele się zmieniło. Od ostatniej płyty minęło prawie dwadzieścia lat, a muliste riffy, narkotyczny eskapizm i próby eksplorowania innych stanów świadomości to wciąż w ich muzyce wartości nadrzędne. Wieczna repetycja maluje pustynny bezkres, stwarzając przy tym wrażenie nieskończoności. Brzmi znajomo? Otóż to – Cisneros i Pike, zaprzęgłszy Roedera z Neurosis, sklecili produkt w stu procentach zorientowany na potrzeby fanów formacji. Nihil novi. Ale nie, że to zgrywa i czcza paplanina. Oni naprawdę reanimowali podwędzanego cannabisem trupa. Jest więc świetnie, acz do bólu przewidywalnie. Nikt się do chłopaków nie przyczepi, choć dwudziestego kwietnia raczej nieprzerwanie królować będzie Dopethrone, ewentualnie Dopesmoker, a koneserów wiaderka strzelających do The Sciences przyjdzie nam policzyć na palcach jednej ręki. Niemniej powrót zaskakujący i stylistycznie spójny. A po psychodelicznych, rockowych odlotach side-projectu Om, wcale nie mogliśmy być pewni absolutnej dominacji hałd jasnozłotego piasku.–W.Tyczka
Siemka, jeśli nie wkurza Was jeszcze wszędobylski pop-up udającej muzykę sieczki spod znaku porcyscore & allies, wiedzcie, że brooklyński label Driftless wypuścił właśnie bardzo solidną EP-kę Chlorine niejakiego Bruce'a Smeara, stanowiącą fuzję tych setek miksów, którymi zaczyna się i kończy dzień w Fader-internecie. Protegowany Joela Forda (przypomnijmy: Ford & Lopatin, TIGERCITY – ktoś to pamięta?), dotąd znany z gry w Beach Fossils, dziarsko wskakuje na scenę electropopowego maksymalizmu, z której żegnamy dziadunia Rustiego, a którą Basement Jaxx obserwują z loży dla vipów. Blisko mu przy tym do kauczuk-funku à la Bok Bok, którego podskórny, acz kluczowy nerw znajdował swoje źródło w ninetiesowych poczynaniach Janet Jackson. Więc starczy tej zadumy, linoleum JUŻ SIĘ GRZEJE. -K.Miszczak

Have Fun to projekt, który w oczywisty sposób ukazuje esencję twórczości Smerz. Druga EP-ka w dorobku skandynawskiego duetu demonstruje interesujący paradoks wpisany w DNA tego glitchpopowo-industrialnego Frankensteina. Otóż eksperymentalne podejście do czysto popowych struktur, zanurzające pozostałości po ładnych melodiach w ascetycznej, wyspiarskiej elektronice, dekonstruuje podstawowe reguły współczesnego r&b tylko na papierze. Tak naprawdę, dzięki nieortodoksyjnej interpretacji tej estetyki, dziewczęta osiągnęły dość zaskakujący efekt – dzieło usadowione bliżej tradycji, niż niejeden album "konserwatywnych" piewców współczesnych "czarnych rytmów". Ściśle zintegrowana z tą muzyką seksualność jest bowiem w tym przypadku podniesiona o kilka poziomów wyżej, ponieważ osobliwa forma stymuluje dominację erotycznej dosłowności. Oto utwory, które za pomocą nieszablonowych środków, odwołują się do dobrze znanego pojęcia femme fatale, uwodząc mroczną tajemnicą oraz skrywaną za nią pozorowaną obojętnością. Specyficzna struktura kompozycji osiąga szczyt perwersji, poprzez odarcie intymnego spektaklu z jakichkolwiek niedomówień. Podteksty sprzedawane przez gwiazdy notowań Billboardu doczekały się więc bardzo logicznej konkluzji w postaci dotychczas gdzieś przyczajonej, implozji literalnej zmysłowości. –Ł.Krajnik
Kaitlyn tworzy prog-elektroniczne pejzaże, podobnie jak jedna z jej inspiracji i główny punkt odniesienia, Suzanne Ciani, przy użyciu syntezatora Buchla. Złapałem się na tym, że z łatwością wpadam w wirujące, naznaczone rytualnym piętnem jakiegoś Mulatu Astatke utwory − gdy rozpoczynam od openera, kończę na closerze bez przerywania toku longplaya. Ears wędruje po różnych krainach: są rewiry spod znaku Seven Waves z chłodniejszą i nieco mroczniejszą aurą ("First Flight"), jest wyciszający i skupiony ambient Eno ("Wetlands"), snujący się, zrelaksowany proto-ambient Kraftwerk ("Envelop"), są próby dialogu z wokalnym minimalizmem Reicha ("Rare Things Grow"), wreszcie są rasowe, epickie prog-suity w duchu Klausa Schulze ("Existence In The Unfurling"). Przy tym wszystkim głos Kaitlyn przywołuje skojarzenia z wokalem Karin z Silent Shout, co sprawia, że quasi-piosenki zyskują jeszcze więcej dziwności. Ale najbardziej cieszy fakt, że album jest pełen zaraźliwych chwytów czy wręcz popowych melodii (cudny pasaż od 2:12 w "Envelop" wkręca się do głowy i nie chce się wykręcić). Komu brakuje takiej organizacji dźwięku, niech bierze bez pytania. A już we wrześniu ukaże się Sunergy, czyli kooperacja Kaitlyn i Suzanne, na którą też bardzo czekam. −T.Skowyra

Wszyscy, którym przez uszy przemknęła nazwa Snail Mail, pewnie się zastanawiają, skąd cały ten hajp. Bo mam wrażenie, że w tym roku nawet MY recenzowaliśmy już albumy artystek, których muzyka podchodzi pod "happy-sad cute guitar slacker indie rock". Podczas, gdy po skończeniu liceum zapewne gdybaliście jeszcze nad swoją przyszłością, Lindsey Jordan miała już zatwierdzony kontrakt z Matador Records. Z drugiej strony taka Kate Bush napisała "The Man With The Child In His Eyes" w wieku 13 lat, a Mary Shelley miała zaledwie lat 19, kiedy skończyła pisać Frankensteina. Jordan wymienia Avril Lavigne i Liz Phair jako wczesne autorytety i w takich utworach, jak "Full Control" staje się to nader słyszalne. Oprócz wszechobecnych sonic-youthowych gitarek, tu i ówdzie wrzucone są małe, instrumentalne smaczki: tamburyn w podchodzącym pod emo "Golden Dream", czy puzon w rozlazłym slow-burnerze "Deep Sea". Co tu dużo mówić, "Pristine" i "Heat Wave" to znakomite, rozczulające single, a reszta jest… po prostu wporzo. –A.Kiepuszewski