Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Styczniowy casus Portera "dynamizującego" swoją kategorię był pozycją na tyle zajmującą, iż nie bez wstydu przyznaję się, że Third Law absolutnie wyparło w mojej świadomości fakt wydawniczego powrotu zza światów innego zawodnika ze stajni Subtext – Paula Jebanasama. A skrępowanie spowodowane wyżej opisaną sytuacją jest tym większe, im częściej uświadamiam sobie o ile "do przodu" w kontekście muzycznego porządkowania orbitalnego świata poszedł Jabba w stosunku do swojego pobratymca.
Autor Continuum z jednej strony zrezygnował z krótkich sekwencji post-industrialnego, agresywnego efekciarstwa na rzecz figur rozwleklejszych, pasażowych – abstrakcyjnie "rozlanych", a z drugiej postanowił nadawać na częstotliwościach bliskich IDM-owym eksperymentom rytmicznym. Pomimo doboru narzędzi w gronie producenckim powszechnych, Jebanasam uzyskał efekt dużo większej przejrzystości, uporządkowania i spójności nagrania, za który w moim odczuciu odpowiada zupełnie pozamuzyczny factor – najzwyklejsze wyczucie. Ale nie ślepy strzał głupca i zaskakująco pozytywny w swych skutkach wypadek przy pracy, gdyż datowane na rok 2013 Rites już przekazywało za pośrednictwem klawiszy pewną MYŚL, a w rozważny sposób zaplanowany stosunek hałasu do bezkresnych pętli i – wreszcie – do minutowego wymiaru całej płyty. Wydaje się więc, że power-ambientowy ruch posiadł nareszcie pozycję równie uniwersalną, co w pewnym stopniu definiującą, która stanowić może doskonały punkt wyjścia dla wszystkich producentów gotowych eksperymentować z tą formą. Pytanie tylko, kiedy z coraz odważniej ożywianych dźwiękowych plam uformują się monolityczne i rytmiczne konstrukcje, i czy historia zatoczy koło – wrócimy do beatowego punktu wyjścia? –W.Tyczka
Mick Jenkins to jest ziomek: błyskotliwy, konsekwentny, a jednocześnie z naturalnym luzem chwytający za serce. Słuchając jego oficjalnego długogrającego debiutu ma się wrażenie, że niektórzy starzeją się szybciej – z płyty tej bowiem bije wyjątkowa dojrzałość. The Healing Component to formalnie koncept album o różnych aspektach miłości, przemycający jednak dość tęgie rozkminy na gruncie socjologicznym i duchowym. Ponadto nie tylko ze względu na treść jest to zbiór piekielnie spójny: czy mówimy o afrofuturystycznym melanżu "Fall Through", pogrzebowym przemarszu "Drowning" czy neonowym funku "Communicate", utwory snują się powoli w oparach marihuanowego dymu, klimat jest nie do podrobienia; łączy je też lekko eksperymentalny sznyt podkładów. Mam wrażenie, że w zalewie jesiennych premier z krainy rapu Jenkins nieco się zgubił. Nie dajcie się jednak zwieść: The Healing Component to ścisła czołówka, jazda absolutnie obowiązkowa. –W.Chełmecki
Jessie Ware swoim najnowszym wydawnictwem zdaje się ostatecznie rozwiewać moje (i pewnie nie tylko moje) nadzieje na powrót pięknych czasów gościnek u Jokera i kozackich bitów od Julio Bashmore'a. Na Glasshouse Brytyjka przez zdecydowaną większość materiału przynudza na tle rzewnej gitki lub jeszcze bardziej rzewnego klawisza, czasem z naprawdę tragicznym skutkiem, bo słuchając takiego "Hearts" czy pierwszej połowy zamykającego ten zestaw "Sam", zaczynam ciepło myśleć o efektach współpracy wokalistki z Edem Sheeranem sprzed trzech lat. W ogóle całkiem spora liczba tych numerów, na czele z "First Time", dość mocno kojarzy mi się z dokonaniami sióstr Haim, a przy całej mojej sympatii do Amerykanek, nie jest to brzmienie, z którym akurat Ware mogłaby zawojować chartsy i redakcyjne głowy. Najbardziej na plus wyróżnia się opener "Midnight", ze zwrotkami jakby zapożyczonymi od Franka Oceana i niemal gospelowym refrenem. Jessie szarżuje tu wokalnie na granicy nadekspresji, ale nie zmienia to faktu, że trop, który podejmuje w tym numerze artystka, jest najciekawszym kierunkiem jaki mogłaby obrać w przyszłości, oczywiście, raz jeszcze zakładając, że z powrotu do grania z debiutu nici. –S.Kuczok
Nowe wydawnictwo Ramony Gonzalez sprawdzę zawsze, nawet jeśli mam obawy jak w przypadku Liquid Cool. No i niestety, ani zapowiadające LP single ("Boo Hoo" był z nich najfajniejszy), ani cały album nie powalają. Ok, Nite Jewel stawia na oszczędne klawisze, zimny, przeszywający bas i dużo tęsknoty oraz emocji, i tego nie mogę jej odmówić. Jednak czegoś jej bardzo brakuje i chodzi tu oczywiście o świetnie napisane piosenki. Sorry, ale trochę nie wierzę, że jeśli chodzi o porywające tune'y, to stać ją tylko na pisanie kawałków brzmiących jak "średnie Goldfrapp" (myślę o "Kiss The Screen"). Dlatego dopóki atmosfera/klimat wciąż będą górowały nad songwritingiem, dopóty Ramona będzie nagrywać tak nieprzekonujące krążki. –T.Skowyra
Słuchanie Jlin nie należy do najprostszych czynności. Reprezentantka Planet Mu swoim debiutanckim albumem rzuciła wyzwanie wszystkim miłośnikom footworków. W niecałych 40 minutach i 11 kawałkach wywróciła formułę tego gatunku, biorąc z niego skomplikowane i gęste struktury rytmiczne, a usuwając całe ciepło, przebojowość i lekkość, przez co porównywanie jej do Rashada jest mocno nie na miejscu. Wszystkie utwory oparte są na podobnej formule: wściekle atakują słuchacza kaskadą dźwięków, nie rekompensując tej przemocy melodią. Narlei całe szczęście nie udaje, że to motywy mają grać pierwszoplanową rolę w jej muzyce i w zamian oferuje całe spektrum kłujących, industrialnych repetycji. Album rzeczywiście brzmi futurystycznie i świeżo, czego oznaką może być to, że nie potrafię nazwać atmosfery, jaka tutaj panuje, przy jednoczesnym wyraźnym odczuciu, że jednak jakaś ściśle określona unosi się nad nagraniem. Choć to płyta bardzo frapująca i ciekawa, jest niestety bardzo męcząca i na pewno dobrze zrobiłoby jej większe zróżnicowanie intensywności i dynamiki poszczególnych indeksów. Niemniej jednak – dobre gówno. –A.Barszczak
Zupełnie straciłem z radaru francuskiego producenta, bo właściwie pamiętam go z wydanej dziesięć lat temu płyty Monsters & Silly Songs. Tymczasem z tego, co się zorientowałem, Joakim nie próżnował i od tego czasu wydał kilka nowych płyt. Gdy słucham longplaya Samurai, wydaje mi się, że gość konsekwentnie gra swoje, nie zwracając uwagi na to, jak obecnie kręci się muzykę przy użyciu software'ów. Jeśli coś się u niego zmieniło, to na pewno nowy materiał jest dojrzalszy w porównaniu z wcześniejszymi próbami i ciekawie prezentuje się pakiet odniesień. Jest pływający krautrock w "In The Beginning", odświeżone "dojrzałe disco", ulepione jakby z części dostarczonych przez Yellow Magic Orchestra jeszcze z czasów debiutu w "Numb", jest kraftwerkowa autostrada "Not Because You're Sad", jakieś feng shui w "Jocho" i przede wszystkim sporo relaksującego new age'u (tytułowy, "Green Echo Mecha" oraz "Mind Bent"). Piosenki też się trafiają − "Exile" to nic wielkiego, ale fajnie, że Joakim potrafił odnaleźć się w tylu sferach i w każdej dać sobie w miarę radę. Jak prawdziwy samuraj. −T.Skowyra
A oto przed państwem sytuacja paradoksalna. Otóż raper, którego ciężko posądzić o bycie tytanem intelektu, bierze się za zaangażowaną publicystykę. Co ciekawe, wychodzi mu to zdecydowanie lepiej niż wielu innym politycznym MC's. Dlaczego? Ano dlatego, że zamiast udawać speca od sytuacji w kraju, autor 1999 wciela się w rolę przeciętnego obywatela, nie do końca rozumiejącego wydarzenia pokazywane przez telewizor. Dostajemy więc podane na surowo obserwacje prostego chłopaka, gardzącego wzniosłością akademickich debat. No, a poza tym to nowojorczyk ma teraz takie hooki, że w końcu da się słuchać jego projektu od początku do końca. –Ł.Krajnik
Jimmy Page kiedyś powiedział, że gitara akustyczna ma w sobie więcej emocji niż jakikolwiek model Mooga. Gdyby facet posłuchał Windswept, to by nie gadał takich głupot. Johnny Jewel wysmażył bowiem ścieżkę dźwiękową, która wzruszy nawet największego twardziela. Zawieszone pomiędzy snem i jawą, ambient-popowe cukierki smakują prawie tak dobrze jak popisy Julee Cruise, ozdabiające lynchowskie uniwersum kilka dekad temu. Jak widać elektronika przywdziewająca retro uniform nie jest skazana na synthwave'owy syndrom estetycznego fetyszyzmu. –Ł.Krajnik

Wyobraźcie sobie faceta po przejściach, znającego smak wątpliwości oraz twórczej blokady. Gość w wieku czterdziestu kilku lat doświadcza chwil, których prawdopodobnie już nigdy nie wyrzuci z pamięci. Na szczęście, kierownik wytwórni Italians Do It Better w końcu powraca do świata żywych, aby pokonać własne słabości przy pomocy syntezatorowej muzykoterapii. Najnowszy efekt wspomnianych zmagań to Themes For Television, czyli zbiór utworów pierwotnie przeznaczonych na ścieżkę dźwiękową trzeciego sezonu Twin Peaks. Tematyka kompozycji rzeczywiście mocno przypomina motywy charakteryzujące lynchowskie uniwersum. Słodko-gorzkie brzmienie cytuje zasiedlające kultowe miasteczko, nadgryzione minioną traumą postacie, próbujące stawić czoła bezwzględności czasu. Ambientowo-progresywny krajobraz śmiało zagląda w retrospekcyjne mroki, dając odbiorcy możliwość docenienia cudownego kontrastu pomiędzy pięknem oraz grozą. Ezoteryczna elektronika nie tylko umiejętnie żeni fascynacje Badalamentim z wpływami synthwave, ale na dodatek jest opakowana w ścisłą formę kilkuminutowych strzałów, niepozwalających na choćby chwilowe złapanie oddechu. Świat byłby zdecydowanie piękniejszym miejscem, gdyby wszyscy wypuszczali odrzuty na takim poziomie. –Ł.Krajnik
Pochodzący z New Jersey Topaz Jones pokazał się z dobrej strony przy okazji kilku tegorocznych kawałków, jak choćby "Tropicana" czy "Powerball". To taki rap, który powinni docenić fani Kendricka z "King Kunta" (chodzi o styl) – sporo groove'u, cała moc funkowych basów i bardzo przytomna, wyrazista nawijka. Obok oldschoolowego kroju Topaz stawia też na miękkie, zabarwione świeżymi nowinkami podkłady, zawsze jednak spoglądające na świat przez retro szybę (jak w "Get Lost / Untitled" czy w zaraźliwym "Sportscar"), a zdarzają się też takie niespodzianki jak podszyty cure'owymi gitarami hajlajt "Running Out Of Runway". Ogółem bardzo porządny zestaw, aczkolwiek kilka indeksów nie wnosi za wiele do całości ("Grass" i "Birds & Bees" jako odpowiedź na nowego Franka Oceana?), choć ostatecznie żaden track nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Fajny start przed czymś znacznie większym w przyszłości. Tak właśnie widzę Arcade. –T.Skowyra