Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Na starcie klasyczny Autechre z Confield nie zachęca do działania, mimo to w bardzo krótkim czasie Helena wychodzi na prostą, dając nam serię zadowalających, niekiedy silnie anty-tanecznych, innym razem, utrzymanych na zasadzie kontrastu, niemal transowych, niezwykle różnorodnych kompozycji. O ile Qualm nie wciąga od samego początku i wymaga od słuchacza dużo dobrej woli, to taki "Primordial Sludge", bezpośrednie nawiązania do Tangerine Dream w "Qualm", czy muzyka wczesnego baroku mutująca wewnątrz twardego dysku Atari w postaci "Entropy", dają pożądany impuls, w którym po raz pierwszy uświadamiasz sobie, że – ej no, w sumie jest tu nawet spoko. Ale wiecie, że to tylko poboczne gatunkowe ornamenty, bo to, co prócz nich pozostało – czyli de facto główna część płyty – to kilka bardzo porządnych industrialnych electro rytmów, które raczej w jakimś większym stopniu nie wybijają się z rozlezłej na tak wiele frontów, nieskończonej tyraliery graczy bawiących się we współczesną elektronikę. No może z wyłączeniem rytmicznie synth-popowego "Panegyric" i genialnego, wciągającego zakończenia w postaci "It Was All Fields". Hauff punktuje w pobocznych kategoriach, niestety nagroda główna pozostaje dla młodej DJ-ki poza zasięgiem. Qualm z nóg nie zwali, ale z przyjemnością rzucić uchem zawsze można. −M.Kołaczyk
Najprościej byłoby napisać, że Hyper Flux to rzecz dla miłośników hiperaktywności i powykręcanego IDM-u. Nie oddaje to jednak różnorodności tej płyty, splatającej wątki autechre'owskiej spuścizny i nadszarpniętego footworkowym nerwem, rozpadającego się techno z subtelnie wplecionym dźwiękiem najróżniejszych, często całkowicie autorskich instrumentów, które Hervè Atsè Corti pożyczył od swojego ojca-konstruktora. "Esotic Energy" mógłby nagrać Tim Hecker po usłyszeniu Motion Graphics; "Lly Spirals" bliżej klimatom Aphexa; "Multicone" to z kolei miękki, elektroakustyczny ambient, doskonale obrazujący wyraźny na krążku, kolorystyczny kontrast na przecięciu cyfrowych i tradycyjnych środków wyrazu. Hyper Flux raczej nie zagraża pozycji Instant Broadcast w hierarchii dyskografii Włocha, ale to wciąż świetny album, któremu błędem byłoby nie dać szansy. –W.Chełmecki
Dziewczyny z Hinds przy swoim debiutanckim LP Leave Me Alone popełniły zasadniczy błąd. Proponują nam dwanaście prostych, nieinwazyjnych utworów, brzmiących jak soundtrack do przejażdżki cabrio przy pobliskiej plaży czy kacowania po całonocnym melanżu u znajomego z basenem w ogródku. Gitary płyną tutaj słonecznie z manierą późniejszych dokonań The Walkmen czy wolniejszych momentów dyskografii Lady Lamb. Takie "Easy" czy "Castigadas En El Granero" to nawet całkiem przyjemne piosenki, z tym, że album ten wydany został w środku zimy! Ja wiem, że w Madrycie, z którego kwartet pochodzi, w połowie stycznia pewnie jest trochę cieplej niż u nas, ale Panie mogły pomyśleć też o reszcie Europy! Jak tu słuchać takiego "Chili Town" przy trzynastostopniowym mrozie za oknem? Dwa wyżej wspomniane bandy wydawały swoje płyty w bardziej sprzyjającej aurze. Wrzucało się takie rzeczy na słuchawki i do rowerowych wycieczek były jak znalazł, a i same kawałki jakieś bardziej zapamiętywalne. W każdym razie, do wakacji to ja już o tej płycie zapomnę, a kciuk może skierowałby się wtedy trochę wyżej. –S.Kuczok

Może nie zauważyliście, ale właśnie wrócił Mati z kolejnym albumem. Spójrzcie na śliczną, obłędnie kiczowatą okładkę (se zerknijcie wyżej na fragmencik) i już wiecie, co się dzieje. Mati nadal jest tak samo boleśnie pretensjonalny jak zawsze, bity nadal ma właściwie tak samo nijakie jak zawsze (ja lubię prostotę, ale bez przesady), teksty (o Power Rangers, GTA, o zapominaniu albo o tym, że chodzi cały czas w tej samej bluzie; tylko tego odnośnika do wspaniałego debiutu Morgensterna nie mogę mu darować) takie same jak zawsze. Tu mógłbym postawić kropkę, bo co więcej można napisać? Ale chciałbym dodać, że nie ma się co nad Matim pastwić czy coś: on robi swoje, my robimy swoje (też nie będziemy w tej kwestii nic zmieniać), proste. I pewnie jeśli za 25 lat Holak znowu wyda płytę, a Porcys dalej będzie funkcjonował, to wiecie jak to się skończy. –T.Skowyra
Koen Holtkamp – połówka zakotwiczonego w stajni Thrill Jockey duetu Mountains – nagrał dwuczęściowy, elektro-akustyczny kolaż, rozkoszną popową suitę zaklętą w eksperymentalną formę. Pierwsza część Voice Model jest gęsta i przytulna, niezwykle harmonijna, subtelnie podszyta mądrością indyjskich rag; druga natomiast zdecydowanie bardziej chaotyczna, nadgryziona robotyczną neurozą i zwieńczona statycznymi, zadłużonymi u Fullertona Whitmana medytacjami. W teorii obu można słuchać osobno, ja jednak sugerowałbym zachować porządek zaproponowany przez autora: te dwie zbalansowane, komplementarne scenki stanowią bowiem swoiste yin i yang paraleli życia, jaką Holtkamp zdołał utkać w tym kwiecistym, nieco ponad trzydziestominutowym wydawnictwie. Voice Model to treściwa, szalenie wciągająca płyta dla każdego, kto ceni sobie twory ambientopodobne w przystępniejszym ujęciu. –W.Chełmecki
Po trzech latach od poprzedniego wydawnictwa duet Holy Ghost! nie wykazuje się szczególną płodnością – ich nowa EP-ka zawiera zaledwie 4 pozycje. Moje pierwsze spotkanie z tym materiałem było niesamowicie pozytywne i już miałem typować Crime Cutz jako znakomity odpowiednik zeszłorocznego Vega Intl. Night School, lecz z każdym kolejnym odsłuchem zacząłem dostrzegać pojedyncze niedociągnięcia, które łącznie sprawiają, że nowojorczykom w korespondencyjnym pojedynku ciężko przebić Neon Indian. Porównaniu trafności dodaje fakt, że sam Alan Palomo zremiksował, moim zdaniem najlepszy utwór na płycie, czyli tytułowe "Crime Cutz".
Mimo że nieco wyżej zwracam uwagę na krótką listę utworów, to paradoksalnie wadą tej EP-ki jest jej nadmierna długość. Nick Millhiser i Alex Frankel obierają ścieżki przetarte już na poprzednich nagraniach, więc z jednej strony ciężko udawać zaskoczenie, bo nawet u nich to wszystko już było, ale trzeba przyznać, że to wciąż naprawdę niezła i dość świeża retrospekcja synthów lat 80, z dodatkiem Jacksonowego vibe’u i gitarek w stylu Nile’a Rodgersa. Niemniej w szczytowym momencie imprezy raczej dalej będę szalał pod "Glitzy Hive", a numery z Crime Cutz zostawię na tę porę nocy, kiedy jeszcze pląsam, ale taksówka jest już w drodze. –A.Kasprzycki
In The Shower to idealna propozycja dla fanów zblazowanego gitarowego grania. Trochę w tym R. Steviego Moore’a, trochę Maca DeMarco (nieprzypadkowo, bo Homeshake to Peter Sagar, czyli gitarzysta twórcy Salad Days), ale na tym nie kończą się inspiracje Kanadyjczyka. Ma on również przeszłość jazzową i zajawia się r&b, co słychać najlepiej w rytmicznych elementach jego kawałków. Płyta na przemian buja i relaksuje, a wszystko spaja zaspany wokal. Innym integrującym całość ogniwem jest obecność pierwiastka lo-fi i wszechobecna slackerska atmosfera. Każdy indeks coś w sobie ma, ale mi szczególnie przypadła do gustu melodia ze "Slow". Nie jest to może album, który zmieni wasze życie, ale za to z pewnością dziesięć piosenek składających się na krążek zapewni sporo przyjemności tym, którzy od czasu do czasu potrzebują nieinwazyjnej muzyki. -P.Ejsmont
Dobra ziomy, bo ja tu się zgłosiłem ze dwa miesiące temu, że zrecenzuję trzecie elpe Homeshake’a, no i kurwa zmuliłem. Kto miał poznać ten poznał, myślę, ale też z drugiej strony to jest nie fair wobec tych, którzy faktycznie używają internetu tylko do Porcysa. To na wolno specjalnie dla Was krótka piłka! Fani Maca DeMarco kojarzą Petera Sagara, zrelaksowanego gitarzystę jego live-bandu z okresu do 2014 roku. Miał chłop dość życia w trasie i przeniósł wysiłki na swoje solowe projekty, które zresztą postanowił też zunifikować pod jednym stałym szyldem. Tak Homeshake wydał pod koniec lutego trzeci pełnowymiarowy album. Co tu mamy na tym Fresh Air? Hipnagogiczne r&b dla introwertyków o przeciętnych celach w życiu. Też dla miłośników eightiesowo-ninetiesowych składowych brzmienia, Seana Nicholasa Savage’a i palenia weedu. Enjoy. –M.Hantke
Hoops w swojej podwodnej historii zanurza słuchacza pod powierzchnię oceanicznej toni, aby za pomocą analogowej i dream-popowej sily wyporu doprowadzić go do porzucenia zbędnego balastu ciała, dając mu w pełni doświadczyć ogromu obserwowanego hydro-kosmosu. Z Janerką ma to niewiele wspólnego, jesli wziąć pod uwagę to, że EP (to się z nazwą wysilili) stoi w pełnej opozycji do krystalicznie wyczyszczonego dźwięku Podwodnej, stawiając na zdecydowanie bardziej rozmyte, szumiące i kasetowe brzmienie. Atmosferą bliżej tu do bezkresnego zimnego Atlantyku, niż do przytulnego ciepła uroku przybrzeżnych raf koralowych – wiem, że zalatuje to odpustowym kiczem, ale w niektórych przypadkach, tak jak w tym, wydaje się to w pełni usprawiedliwione, zluzujmy się trochę i użyjmy wyobraźni.
Typom z Hoopsa udaje się tego wszystkiego dokonać w niecałe 20 minut za pomocą świetnie przeprowadzonej selekcji materiału powodującej absolutny brak zbędnych momentów hołdując popowo-nerdowskim melodycznym zajawkom. Wiadomo, że celowo nagrywane na kaseciaku brzmienie jest jasnym odnośnikiem do lo-fi cudów spod znaku piwniczniaków jak “Guided By Voices“, mimo jasno nakreślonych inspiracji chłopaki nie tracą własnego języka. Biere to wszystko i chcę od kolesi więcej, kilka tape'ów i drobna EP-ka to za mało, full napalony czekam na długogrający. –M.Kołaczyk
Są z Bloomington w stanie Indiana, jest ich czworo i właśnie wydali swoją kolejną kasetę w nakładzie zaledwie 150 egzemplarzy. Jej tytuł to po prostu Tape #3. Wiemy też, że wszystko zaczęło się od solowego projektu Drew Auschermana, który zaprosił do współpracy basistę Kevina Krautera, perkusistę Jamesa Allena oraz gitarzystę Keagana Beresforda. W zasadzie na tym kończą się ogólnie dostępne informacje na temat grupy Hoops. Mógłbym spróbować dopytać o więcej, chociażby pod nagraniem zamieszczonym na Youtube, ale ktoś już mnie uprzedził i otrzymał ripostę "najpierw opowiedz coś o sobie”. W takim wypadku również zachowam anonimowość i skupię się na samym materiale.
Trójka jest dotychczas najkrótszą kasetą Hoops, bo trwa zaledwie 12 minut. Czuję niedosyt, ale może to właśnie dzięki temu, ani przez chwilę nie byłem znużony. Pięć utworów składających się EP-kę to absolutne strzały w dziesiątkę niskobudżetowego piwnicznego popu. Jeśli potrzebujecie kogoś, kto gra muzykę zbliżoną do rdzennego Ariela Pinka grubo przed podpisaniem kontraktu z 4AD, gdy jego nagrania były naprawdę lo-fi, koniecznie sprawdźcie nowe nagrania Hoops. –A.Kasprzycki