Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Muzykoterapia według Grandaddy.
Problem nr 1: banalność dnia codziennego.
Rozwiązanie: Frontman Grandaddy przekonuje, że należy zaakceptować miałkość naszej egzystencji. Uzbrojony w autoironię oraz niewyczerpalne pokłady spokoju zmusza do pogodzenia się z otaczającą rzeczywistością. Ten bard zwyczajności, poprawi stan Waszej higieny psychicznej, zaniedbanej przez poranny budzik albo niezapłacone rachunki.
Problem nr 2: kłopotliwość relacji międzyludzkich.
Rozwiązanie: pomyślcie o brzmieniu tej płyty. Historiom związków, przyjaźni, rozstań i powrotów towarzyszą miękkie gitarowe riffy oraz niemodne syntezatory. Instrumentalna prostolinijność pokazuje trywialność problemów uczuciowych. Piątka Amerykanów traktuje emocjonalne komplikacje z przymrużeniem oka, albowiem są one niczym więcej jak tylko kliszami zaludniającymi popowe melodie.
Problem nr 3: permanentne zgorzknienie.
Rozwiązanie: dziadek z Ameryki sugeruje grę na czas. W jego przypadku do zminimalizowania cynicznych tendencji potrzebna była aż jedenastoletnia przerwa. Musicie więc również udać się na mentalny odwyk i pozwolić upływającym godzinom na wyleczenie ran. –Ł.Krajnik
Jacques "Szermierz krótkich form" Greene, twórca wielobarwnego garage'u, zapisany w naszej pamięci głównie za pośrednictwem wybornego "Another Girl" w końcu wydał swój debiutancki krążek. Ile to już lat minęło, ileśmy się naczekali? Długo. Niegdyś futurystyczny sound pokrył się patyną a całe ciśnienie uszło. Feel Infinite przyszło na świat i trzeba przyznać – jest dobre. Jak na moje ucho absolutnie brak tu olśnień, zaskoczenia, nowości, ale nie przeszkadza to w tym, żeby czerpać z tej muzyki dużo radości. Trudno, aby kolorowe, pościelowo-parkietowe, popełnione z greene'sowskim wyczuciem utwory mi się nie podobały. Zbędny i drażniący gościnny występ How to Dress Well nie wadzi, gdy następny jest piękny "I Won't Judge", a jeszcze parę indeksów później wita nas absolutnie porywający "Real Time", który pokazuje jak mogłoby wyglądać Les Sins, gdyby Bundick nie porzucił frenchtouchowskich tropów. Wyjątkowo przyjemny soundtrack do wyrywania się z przedwiosennego marazmu. –A.Barszczak
Na Ruins Liz Harris odłożyła akustyka w ciemny kąt, usiadła przy pianinie i wyobraziła sobie, że jest Erikiem Satie. Tak przynajmniej twierdzi zachodnia krytyka i ja się z tym zgadzam, o ile odpowiednio grubą kreską podkreślimy słowo "wyobraziła", bo skrajnie introwertyczna propozycja Grouper owszem, ma w sobie coś z nokturnowej, satie’owskiej melancholii, ale – cytując Borysa z jego ćwiartki o Syro – "kunszt jego motywików to inny kosmos". Początkowo miałem w ogóle nie słuchać tej płyty, w myśl tego, co pisałem w przewodniku po tegorocznym Unsoundzie, ale złamałem się pod wpływem wszechobecnego hype’u – jak się okazało, jednego z najbardziej nieuzasadnionych w przeciągu kilku ostatnich miesięcy. Nie chcę przez to powiedzieć, że to jakiś zły krążek. Chcę przez to powiedzieć, że Harris lepiej wychodzą gitarowe drone’y niż nie-gitarowe nie-drone’y i zeszłoroczne The Man Who Died in His Boat cenię sobie znacznie wyżej. Szanuję wyciszenie, pewną harmonię tego nagrania, szanuję również dość ciekawą narrację w "Lighthouse", ale na dłuższą metę laska trochę przymula i z szacunku do swojego czasu raczej nie skuszę się na kolejne odsłuchy. -W.Chełmecki

Z punktu widzenia klasycznej taksonomii, Jacquesa odnajdziemy koczującego gdzieś na styku tanecznej elektroniki i rasowego IDM-u wybitnie przeznaczonego do spełniania zadania klimatycznego wystroju wnętrza każdego muzycznego piwniczniaka. Recepta jest bardzo prosta: budujemy typowe, dość pieczołowicie zbudowane struktury rytmiczne. Automaty perkusyjne, lekka powtarzalność technicznych zagrywek. Pakujemy brytyjskie zdobycze muzyczne spod znaku garage i UK bass. Zaś na końcu, aby wyrównać napięcie i zakpić z tej powstałej surowości brzmienia, zostaje nam już tylko zadowolenie ludzi spragnionych melodii, igrając z ich nienasyconym popędem, co kilka sekund subtelnie ukrywając w tle jakieś słodkie syntezatorowe plamy nadające tym kompozycją, zdecydowanie bardziej "ludzkiego" ducha i charakteru. I o ile początek nie zapewnia przyjemniejszych wrażeń, Jacquesowi dość szybko udaje się z sukcesem zatrzeć negatywne wrażenie pierwszego kontaktu, a im dalej w las, tym wszystko nabiera zdecydowanie większej głębi i przestrzeni ("Avatar Beach"), czyniąc całą EP-kę niezwykle godną polecenia. Jeżeli niemiłosiernie trafiają do was takie rzeczy jak Clarki, Warpy czy trochę mniej przesłodzone Buriale ("Someone Else"), to nie widzę najmniejszego powodu, aby nie dać szansy zdolnemu Kanadyjczykowi z Montrealu.−M.Kołaczyk
Wydanie mojego atestu dla głosu i twórczości Laury Groves miało miejsce przy okazji opisywania wyśmienitej EPki Nautic Navy Blue . Po kilku miesiącach pora na pozytywne wzmocnienie – jej kolejne solowe wydawnictwo sprawia, że sympatia tylko rośnie. Nie brakuje tam kawałków łączących oszczędność Johna K., przebojowość Ballet School i magię Cocteau Twins. ”Dream Story” urzeka hojnością melodii co jakiś czas wykradającą kompozycję ułożonemu rytmowi, ”Friday” ballada o pięknym smutku, a ”Mystique” wydaje się niezwykle udanym, wielowymiarowym i przestrzennym closerem. Punkt ciężkości osadzony jest jednak na pierwszych minutach płyty, kiedy ”Commited Language” rozbrzmiewa prostą melodią pachnącą kwitnącą wiśnią, wspiera się na silnych ramionach basu, i przechodzi w tak charakterystyczne dla Nautic wieczorne brzmienie refrenu. Piosenka wydaje się być kolażem zupełnie różnych pomysłów na piosenkę, coś jak połączenie fotografii, portretu, martwej natury i surrealistycznej twórczości Salvadora Dali. –M.Riegel

Z house'em, jakim częstuje mnie Peggy Gou, czuję się jak w domu, ale nie w swoim, bo w moim nie ma dyskotekowej kuli, fosforyzujących malowideł na ścianach, ani nikt do mnie nie mamrocze po koreańsku. Once to trzy fantastyczne klubowe letniaki, które energetycznie przywodzą na myśl disko na brazylijskim piasku, na którym się bujam i zapadają mi się w nim stopy, ale bujania nie zaprzestaję, a zapętlam. Zacznijmy od początku, "It Makes You Forget (Itgehane)" robi, jak mówi – izoluje od świata eterycznymi bębnami, ciepłym głosem Peggy i mieniącym się syntezatorem o gumiastym wydźwięku – sprawia, że w głowie mam wakacje i aż sobie w tramwaju stopą tańczę. "Hundres Times" nadaje się na jakąś lekko psy-transową imprezę w hippie-spelunie, w której jest zajebiście ciepło – w powietrzu, w głowie i w sercu, a "Han Jan" to filuterny, funkowy flirt hip-house’u ze smaczną elektroniką. Przesłuchałam nieraz, napisałam ten tekst, czy wrócę do Peggy jeszcze? More than Once. –A.Kiszka