Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Proces rozmieniania się na drobne jest w przypadku Gang Of Four ściśle powiązany z postępującym wykruszaniem się pierwotnego składu zespołu. What Happens Next zdaje się wpisywać w ten trend, bardzo wymownie dotykając dna i jednocześnie – po zwinięciu manatek przez Jona Kinga – będąc właściwie solową nagrywką Andy’ego Gilla. Wyobraźcie sobie wszystko, za co uwielbiacie Gang Of Four: bezlitośnie regulującą zasady gry sekcję Allem-Burnham, wściekle rozgoryczone szczekanie Kinga, maszynowo siekająca riff za riffem gitara Gilla, niepowtarzalne brzmienie i klimat, oszałamiające nowatorstwo. Na "ich" nowej płycie nic z tego nie ma. Są za to teutońskiej urody echa najbardziej obleśnych trendów najntisowego industrialu, tandetna produkcja i ciosane tępym tasakiem kompozycje, przy których trzeba się solidnie napocić, by znaleźć choćby zalążek czegoś ciekawego. Wraz z What Happens Next Gang Of Four definitywnie rozpada się jak domek z kart, a z tegorocznych powrotów legend post-punku znacznie lepiej wypada Pop Group. Panie Gill, niech pan tu kończy to spotkanie! –W.Chełmecki
Trudno było nie czekać na debiut Katie mając w pamięci absolutnie wspaniałe "Pivot", trwający blisko kwadrans kawałek, który rozpalał nadzieję na wielkie rzeczy w przyszłości. Color, które ukazało się pod szyldem Tri Angle, niestety zawodzi. Choć herndonowski duch pozostał, muzyka niestety w jakiś sposób utraciła swój blask. Może chodzi o zanik tamtej fantastycznej narracyjności? Udział "organicznych" dźwięków i ich melanż z cyfryzacją niekoniecznie wychodzi na dobre całości, czasem brzmi to aż lekko kiczowato. Nie spodziewałem się, że użyję takich słów wobec Gately, ale niestety. Problemem może być też właśnie próba dodania zbyt dużej ilości tytułowego koloru do tych zdehumanizowanych konstrukcji. Zamiast eklektycznych, piosenkowych form życzyłbym sobie głębszą i opartą bardziej na szczególe penetrację zdigitalizowanych form życia (najbliżej temu jest chyba "Sift"), czyli właśnie tego za co tak polubiłem tę nowojorską artystkę. Ale pomimo tych wszystkich gorzkich słów, które biorą się przede wszystkim z niezaspokojenia moich oczekiwań, Color pozostaje bardzo ciekawą i ambitną próbą nieco innego podjęcia tematu, który rok temu przedstawiło Platform. Szkoda, że nie równie udaną. –A.Barszczak
Straciliśmy młodego Szkota z radaru dwa lata temu, a on do tej pory zdążył wyprowadzić swój charakterystyczny styl na głębokie wody pozytywkowego wonky, coraz precyzyjniej mierząc napięcia między poszczególnymi piętrami swoich szklanych aranżacji. Mało kto brzmi jak młody Gellaitry, kiedy ten imituje Blake'owe pady, uruchamia spreparowane wibrafony i wycina własną ścieżkę do PC Music, a wszystko to w obrębie czasem jednej, bardzo fajnie poskładanej, kompaktowej, ale luźnej kompozycji. Za trzecim razem nie wypada już dać mu uciec. Escapism III wieńczy ten festiwal kolorowego skakania po bitach i melodiach, nie obniżając poziomu uchwyconego na pierwszej EP-ce. Wciąga jeszcze bardziej w świat rozdrobnionych, cyfrowo-żywicznych dźwięków. No, coś naprawdę optymistycznego. Pianola nie wygrywa tu już tak intensywnie, otwierając drogę ku bardziej rozległym i jeszcze bardziej podniosłym, filmowym przestrzeniom ("Acres") i lśniącym glitch-hopowym narracjom ("Ever After"), przypominając, że Glass Swords Rustiego mogły się wydarzyć między innymi po to, by Sam był w stanie wydać debiutancki album. Kibicujemy dalej. –K.Pytel
Niewiele wiem o tych dwóch gościach (nie wiem nawet, czy rzeczywiście to są dawaj goście), ale myślę, że ten błąd naprawię w najbliższym czasie. A to dlatego, że George & Jonathan ulepili całkiem sprawny minialbum, na którym mieszają chiptune, modern funk, electro funk, space funk, boogie funk, a nawet bardziej poszukującą elektronikę czy wpływy PC Music (coś z Maxo na przykład). Brzmią trochę jak Krystal Klear na amfie, a to już całkiem fajnie. Na razie nie ma co doszukiwać się tu rewolucji, ale większość wałeczków to prawilniaki. "Jamn" dryfujący po cybernetyczno-klawiszowych przestworzach, "R U In 2 It" wraz z "Everyday Problems" podróżują po meandrach oldschoolowych beatów, "Canopy", brzmiący jak soundtrack z gry video dla dzieci poniżej 12 lat, cyfrowy footwork "A Brief Moment Of Clarity", ślizgający się po wypolerowanych, klawiszowych sound-krainach "Hurtful Things", czy podniosły "Crystal", to rzeczy, które łatwo wchodzą do głowy i które się pamięta. Trochę mniej podoba mi się naspeedowany "Rock", ze słodkimi wstawkami rodem z Dana Deacona, ale w ogólnym rozrachunku III to interesująca pozycja z kilkoma "hitami na czasie". Będę ich pilnował. -T.Skowyra

Kumaty koleś ten George. I nie chodzi mi tylko o jego playlistę ulubionych tracków (inspiracji), którą stworzył, ale już o same piosenki ze Slide. Zdarzyło mu się nazwać swój album "vaporwave'ową operą", choć wydaje mi się to niezbyt trafne określenie (chyba że chodzi o pewną ironiczną grę ze słuchaczem), skoro na każdym kroku słyszę tu lata 80. przefiltrowane przez chillwave'ową mgłę ("Make It Forever" albo "Monster"), a także liczne wątki przybyłe z lat 90. – z dream-popem/shoegaze'em na czele (weźmy przecięty pavementovą wstęgą "Dumb"), jungle'owym uniesieniem (opener i closer brzmiące jak piosenki dziewczyny George'a, czyli Negative Gemini), a nawet trip-hopowo-chilloutowym tripem po myśli Groove Armady (tytułowym hologram z saksofonem). Dzieje się tu wiele dobrego, choć ostatecznie nie są to jeszcze numery, które zawładnęłyby mną na dłużej. Ale jestem dobrej myśli i wierzę, że George cały czas będzie się rozwijał i już wkrótce pokaże wszystkim, na co go stać. –T.Skowyra
Kilka miesięcy temu o Ghost Bath mówiło się jedynie w kontekście chińskiej nadziei hipsterskiego black metalu. Dziś wiadomo już, że był to jedynie epigoński zabieg mający zapewnić zespołowi niezbędny medialny rozgłos, a kolektyw faktycznie nadaje z Dakoty Północnej i cholernie blisko im do wizji muzyki kalifornijskiej paczki wieślarza Kerry’ego McCoya. Tegoroczny Moonlover to bowiem pokłosie popularności patentów wykorzystanych przed dwoma laty na Sunnbather wymieszane z groteskowością ich utrzymanego w konwencji depressive blacku debiutu – Funeral. Podgatunku, którego ostatnie dzieci brzmią bardziej satyrycznie niż samobójczo-groźnie, jak w pierwotnym zamyśle dźwięczeć miały. Potrzebny dowód? Weźmy na przykład największy walec z Moonlover – "Golden Number". Utwór ten spokojnie mógłby w jakimś stopniu mierzyć się z kompozycyjną wielkością blackgazingowo-post-rockowych "The Pecan Tree" i "Dream House" Deafheaven, stanowić swoisty zgrabny pastisz, gdyby nie kiczowate pianinowe outro bawiące tak samo, jak nieudana inwokacja kryjąca się pod pierwszym indeksem, "The Sleeping Fields". W całym zestawieniu zdecydowanie najrówniej prezentuje się nie tak bogato przyozdobiony w ekspresyjność, ale wygrany ultrapoprawnie "Happyhouse". Reasumując: to nie jest zła płyta, ba – nawet dobra. Zanotowano tu najprzyjemniejsze riffy od czasów wspomnianego Sunbather, a użytkownicy sieci cieszą się niesłychanie, bo Ghost Bath jako trzeci dołączają do wąskiego grona zespołów zrzeszonych pod internetowym tagiem "pink-gaze". Tak więc w oczekiwaniu na trzecie LP Deafheaven słuchajcie tylko tego lub też dwóch ostatnich płyt holenderskich An Autumn for Crippled Children. –W.Tyczka
Przy pierwszym odpaleniu You Only Live 2wice w gruncie rzeczy byłem zaskoczony. Witający nas "20 Karat Jesus" absolutnie niszczy, pokazuje gospodarza z jego najlepszej strony, bit po którym się porusza zachwyca wielowarstwowością i dostojeństwem, a przełamanie przed trzecią minutą, które wprowadza niemal westowy klimat ślicznie dopełnia całość i stawia pytanie – czemu o tej płycie nie jest głośno? Niestety, czego później doświadczyłem, reszta albumu nie sięga poziomu openera. Pomimo niepodważalnej kompetencji Gibbsa na mikrofonie, bardzo dobrych podkładów, które przy okazji budują koherentną wizję i specyficzny, podniosły klimat (spójność wizji, której brakowało na bardzo dobrym skądinąd Shadow Of A Doubt) raper z Indiany wciąż nie potrafi popełnić dzieła na miarę swoich możliwości. Ale hej, słucham tej płyty już któryś raz i ciągle mi się podoba, złego słowa o niej nie powiem. Może następnym razem będę już w pełni usatysfakcjonowany? –A.Barszczak
Nie zaszkodzi powtórzyć to raz jeszcze – The God Complex z 2014 MIECIE i z miejsca wskoczył do naszego porcysowego kanonu. Trzy lata później kolejny już materiał GoldLinka nie budzi już takiej ekscytacji. Przez wzgląd na stare czasy daję jednak koleżce szansę i nie czuję się zawiedziony. House'owe wątki zepchnięte zostały jeszcze bardziej na bok, a utwory zróżnicowane są jak nigdy. Zdecydowanie na plus z zestawu wyróżniłbym żywy "Roll Call", nieco tajemniczy "We Will Never Die" i energiczny, bujający benger w postaci "Kokamoe Freestyle". Reszta? Też fajna, trudno wskazać jednoznacznie odstający, słabszy kawałek. Jak więc wygląda sytuacja? Lekkim rozczarowaniem był poprzednik, a At What Cost spełnia moje oczekiwania i utrzymuje wysoki poziom. Choć rewolucji nie ma, to głupotą byłoby narzekać na tak dobrą muzykę. Następny udany strzał. –A.Barszczak
Patrząc na zespół Alison Goldfrapp i Willa Gregory'ego z perspektywy 2017 roku, można wysnuć raczej średnio zadowalające wnioski. Piosenki, które były świeże ponad 10 lat temu (debiut wydany w 2000, a Black Cherry w roku 2003), dziś nieco straciły na aktualności i nie zaskakują tak, jak kiedyś. Natomiast jeśli spojrzeć na Silver Eye dokładniejszym i sprawiedliwszym okiem, okaże się, że Goldfrapp wytworzył swój własny muzyczny język – styl, z którym kojarzy się odpowiedni zestaw dźwięków, melodii, barw, emocji. Jasne, opener "Anymore" duchowo przynależy pewnie jeszcze do początku ubiegłej dekady, ale te rozżarzone, electroclashowe synthy w połączeniu z odrobinę teatralnym, dostojnym głosem Alison tworzą mieszaninę jedyną i niepowtarzalną. Oczywiście piosenki nie są oszałamiające i pewnie najbardziej spodobają się zagorzałym fanom duetu, ale ich synth-popowy krój po latach nadal mnie rusza, a sączącą się w pełni księżyca, mleczną balladę "Faux Suede Drifter" zapamiętam nawet na dłużej. I po tym da się poznać wartościową muzykę. –T.Skowyra

The Now Now od zeszłorocznego Humanz różni praktycznie wszystko. Tam sześcioletnia przerwa pomiędzy kolejnymi wydawnictwami, tu wrzutki rok po roku. Tam proces nagrywania trwał półtora roku, tu pół. Tam jakiś miliard tracków i tyleż gości, tu skromny objętościowo materiał i jedynie dwie gościnki. Te okoliczności oczywiście normalnie nie miałyby dla mnie żadnego znaczenia, ale porównując jakość tegorocznej propozycji POPULARNYCH GORYLI z zeszłorocznym potworkiem, zaryzykuję tezę, że Albarnowi i jego muzyce służy takie luźne podejście do nagrywania. Ten album pływa, tamten utopiłby się w brodziku. Na dowód, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, posłuchajcie najbardziej radio-friendly, wyluzowanej wersji Gorillaz odkąd pamiętam – "Humility". Reszta materiału nie kryje już tego typu perełek, ale rozlewający się, gumowy bas w "Kansas" czy 80-sowy vibe "Lake Zurich" to fragmenty, dla których warto zaserwować sobie The Now Now w całości. Albarn zafundował nam tu porządną odtrutkę na Humanz i przy okazji, bez zbędnego wysiłku, nagrał najlepszą rzecz pod szyldem Gorillaz od czasu Plastic Beach. –S.Kuczok