Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Michael Greene nagraniami z ostatnich lat pokazuje, że na dobre odszedł już chyba od stylistyki znanej ze swojego debiutanckiego magnum opus, ale na szczęście nie schodzi poniżej solidnego poziomu, więc jego kolejna EP-ka zdecydowanie warta jest uwagi. Niczym wąż z okładki melodie na Secret & Lies wiją się bez końca. Łatwo wsiąknąć w te powoli rozwijające się motywy, które zanikają w tle, bo po chwili znowu się odrodzić. Ten muzyczny uroboros najbardziej hipnotyzuje w "Seventyfour ". Mimo bezustanności w powtarzaniu głównego motywu, ani na chwilę nie przestaje być on obcy, a w połączeniu z sugestywnym teledyskiem sprawia wrażenie doświadczania dźwięków pochodzących z innej cywilizacji. –P.Ejsmont

Łatwo wytłumaczyć nieobecność w archiwum Porcys tekstów o poprzednich płytach Foxing – niezdrowe upodobanie do mazgajowatego, ocierającego się o banał midwest emo (Albatross) wymaga spełnienia odpowiednich warunków. Może trzeba być człowiekiem notorycznie łamiącym przykazanie o umiarkowaniu w piciu i uczuciach, z dumą wychwalać brak odporności na szantaż emocjami. Ale gdy słuchacz zaczął się cieszyć, że w zerwaniu z nałogiem pomaga nudny sofomor (Dealer z 2015 roku), zespół z St. Louis znowu z rozkoszą żłobi blizny przeszłości. Nad Nearer My God unosi się naftalinowy zapaszek nu indie (jakieś Wolf Parade, Sunset Rubdown...), nadekspresja co rusz ściera się z presją kompozycji, rozplenia się alt rock środka. Tylko co z tego, skoro opener brzmi jak wymarzona przez nikogo współpraca Tv On The Radio z Brand New, skoro zaskakujący mostek "Crown Candy" wkręca się w głowę, a rozedrgany "Gameshark" ujmuje chwytliwością. Taka jest ta płyta: zbyt naiwna, by traktować ją poważnie, zbyt patetyczna, by zaskarbić sobie uznanie cyników, zbyt oczywista. To jest tak niemodna, przypałowa muzyka, że nie mogłem się nie zako****. I nikomu nie powiem, jak bardzo ją lubię. –P.Wycisło
Popkulturowa wiedza panów z Foxygen funkcjonuje na tej płycie trochę jak wirus w filmach George'a A. Romero. W ciągu kilku sekund niszczy potencjał kompozycji i zamienia je w karmiące się pastiszową nostalgią żywe trupy. I niech was nie zwiedzie zewnętrzny powab barokowego glamu. Bebechy tych utworów pachną smrodkiem twórczości fan-fiction. Jedyne, co ratuje Hang przed absolutną katastrofą, to poczucie humoru autorów. Oczywiście są to dowcipy w duchu zappowsko-biafrowskiej rubaszności, ale na szczęście mniej ordynarnej niż na ... And Star Power. –Ł.Krajnik
Jeżeli Nils Frahm nie gra akurat szczotką do toalet na strunach pianina, to prawdopodobnie forsuje właśnie wzniosłe idee jak wczorajszy dziewiczy Piano Day. Celebrowaniu nowopowstałego autorskiego święta towarzyszyła niespodziewana premiera darmowego albumu artysty – ośmiu impresji składających się na długogrające Solo. I choć nie jest to krążek wybitny, a raczej miejscami bliżej mu do beznamiętnych urywków kompozycji Frahma z czasów złamanego kciuka (Screws) niż przepychu i gracji choćby Wintermusik (nie wliczając frapującego post-minimalismu w najbardziej wyrazistym "Wall" i rozbudowanego "Four Hands"), to wspomnieć o jego istnieniu warto. Bo zadeklarowany fan znajdzie tu kilka kojących sekwencji, a każdy zorientowany sceptyk wpisze w kajet, że za tym wszystkim kryje się jeszcze coś większego – chęć zebrania funduszy na zrealizowanie projektu instrumentu Klavins M450, na którego pobratymcu Solo zostało zrealizowane oraz Piano Day Berlin Festival w 2017 roku mający być ukoronowaniem całego przedsięwzięcia. –W.Tyczka
Na debiutanckim longplayu Francis and the Lights Prince bierze na warsztat "Owner Of A Lonely Heart" Yes (fenomenalne "I Want You To Shake"), Phil Collins przybija piątala panom z Rhye (kojące "May I Have This Dance"), a 4AD-owskie synthy wkraczają na teren sypialnianego r&b (lukrowe "See Her Out (Thats Just Lie)"). Wszystko to odbywa się w głowie nadwrażliwca ery digitalizacji, wyraźnie zajawionego zarówno Jamesem Blakiem, jak i Kanye Westem, stąd sporo tu sterylnej produkcji i wycieczek w stronę minimalizmu. Starlite mógł co prawda wyciągnąć z tych kruchych, rozpadających się około-piosenek znacznie więcej, ale i tak zasłużył sobie na – choćby i nieśmiały – kciuk w górę. –W.Chełmecki
Okrzyk "Get back" i na otwarcie otrzymujemy odwołanie do złotych czasów disco, które w ułamku sekundy rozpada się na surowy bit. Temperatura spada poniżej zera, nie wchodząc jednak w paradę tanecznemu rozwałowi dziejącemu się na parkiecie. Alex Frankel dokonuje cudów poza łonem macierzystego kolektywu/duetu Holy Ghost! dostarczając wciągające 13 minut konkretnego grania. Mimo ograniczenia czasowego, znajdzie się tu miejsce na wyjątkowo nośne popowe refreny utrzymane we wrażliwym tonie, w szczególności w wymiatającym tytułowym utworze, a także na jedną niepotrzebną miniaturkę w stylu Vangelisa (tego utworu w kontekście całej EP-ki kompletnie nie rozumiem). Na zakończenie Alex przebija się numerem, będącym zagubionym soundtrackiem z alternatywnego Drive'a, w którym Gosling do rytmu skrajnie kiczowatego saksofonu, (który jakimś niepojętym dla mnie fenomenem wieńczy całość w bardzo urokliwy sposób) jest czułym, gadatliwym i wrażliwym kolesiem nie napier*alającym po ryjach napotkanych prostytutek. Jest bardzo dobrze, potańczmy sobie. −M.Kołaczyk

Uroczych i przytulnych bedroom-popowych płyt nigdy nie za dużo! Frankie Cosmos to króciutkie, gitarowe piosenki, które są niemalże jak sceny wyjęte z nastoletnich indie dramatów: pełne niezręcznych interakcji damsko-męskich, niskiego samopoczucia i slackerskiej filozofii. Osiemnaście utworów w zaledwie trzydzieści trzy minuty to dość niebywały wyczyn, szczególnie jeśli większość z nich jest na równym poziomie artystyczno-wykonawczym. Krystaliczny wokal piosenkarki/autorki tekstów Grety Kline znakomicie idzie w parze z luźnym brzdąkaniem w gitarę (tylko w "Ur Up" przez imponujące aż trzydzieści pięć sekund akurat słychać plumkanie pianinka). Jej teksty, pełne niepokoju i zwątpienia, bez akompaniującej muzyki, czyta się jak impresjonistyczną poezję. Słowa przechwytują nastrój lub daną myśl, a następnie w mgnieniu oka znikają. W odróżnieniu do poprzednich płyt, Vessel jest spójniejszy i słychać większy wkład reszty zespołu (szczególnie uroczym momentem jest końcowa partia "Being Alive", w której wszyscy po kolei śpiewają niewinny, podnoszący na duchu tekst). Mimo pozornej rozwlekłości, album pozostawia przyjemny niedosyt. Nawet jeśli te progresje akordów słyszało się w przeszłości 100 razy. –A.Kiepuszewski

Intro Młodego Midasa kończy się follow-upem do kultowych wersów Rogala – da się sensowniej zacząć płytę z ulicznym rapem? Więc nawet jeśli zapowiadana płyta starszego kolegi nie dorówna Nielegalom, to w tym roku osiedlowe akcje będą godnie reprezentowane przez oficjalny debiut 21-latka. Spokojnie: Frosti – w odróżnieniu od typowego Kadłubka BKS lub Zdzicha PKR – posiada charakterystyczny głos i nie boi się korzystać ze swoich atutów: giętkiego flow, ucha do podkładów i naturalnej skłonności do melodii. A w porównaniu do zblazowanych typów, którzy swój artystyczny szczyt albo przeżyli kilka lat temu (Taco), albo osiągają codziennie, tyle że milcząc/śpiąc (-nafide), czuć tutaj autentyczną zajawkę z robienia muzyki. Niech Was nie zniechęcają niektóre linijki (chociaż "Mimo to z twojego powodu chujowy poziom miałaby rozmowa / Do której nie dojdzie – jak twoja młoda"...) i liczba tracków, bo ta płyta działa z opóźnieniem – jak płatek pod językiem. Chwaliłem już Frostiego, ale to zrobię po raz pierwszy: props, Prosto. Czekam na kolejne ruchy i kolejne świetne materiały. –P.Wycisło
Co my tu mamy? A, to trójmiejscy The Fruitcakes. Na swoim drugim krążku, zatytułowanym nomen omen 2, panowie hołdują beatlesowskiej tradycji, starszej psychodelii (Syd Barrett, The Doors) oraz nowszej psychodelii (dwa pierwsze krążki Tame Impala, Unknown Mortal Orchestra) i trzeba przyznać, że całość prezentuje się całkiem udanie. To w znacznej mierze zasługa Maćka Cieślaka, który stawiając na oldschoolową produkcję, okazał się być dla chłopaków kimś w rodzaju George’a Martina (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje). Mogę narzekać, że zagrywki gitarowe The Fruitcakes aż za bardzo korespondują z tymi, które przed laty nagrała czwórka z Liverpoolu i w rzeczy samej 2 jest rewersem muzycznego wzorca kreatywności rodem z podparyskiego Sevres, ale co mnie to obchodzi, skoro lwia część 2 to naprawdę dobre piosenki. Przysłowiową "truskawką na torcie" jest wyróżniające się znakomitym refrenem "Sleepless", które mogłoby stanowić polską odpowiedź na "Chamber of Reflection" Maca DeMarco, ale to oczywiście nie wszystko, gdyż takie numery, jak chociażby melancholijne "He’s Calling You" oraz jazzujące "Dreaming My Days Away" też robią tutaj robotę. 2 to z pewnością jedna z najbardziej bezpretensjonalnych polskich płyt tego lata, dlatego warto jej zażyć jeszcze przed przyjściem kalendarzowej jesieni. Aha, wokalista śpiewa po angielsku bardzo dobrze, więc drogi Lucasie Tymański, nie musisz wzywać swojego taty, żebym stanął z nim w szranki w ramach lingwistycznego pojedynku przed komisją British Council, jak to niegdyś proponował pewnemu dziennikarzowi, który to raczył wypunktować jego rzekomo słabą angielszczyznę. –J.Marczuk
Fujita i Jelinek, świetny japoński wibrafonista i baron microhouse'u, mieli już okazję ze sobą współpracować – owocem tej kooperacji był album Bird, Lake, Objects. Sześć lat później spotykają się na improwizacyjnych sesjach i tym razem efektem tego artystycznego zderzenia jest Schaum. Dla mnie nie ma wątpliwości, że nad całością panuje niemiecki producent – to jego stylistyczne spektrum postrzegania dźwięków znajduje sugestywne odzwierciedlenie w odrealnionym mikro-świecie wytworzonym przez duo. Fujita wydaje się tylko dostarczycielem barw, elementów i tkanek, z których Jelinek lepi swoje charakterystyczne uniwersum. I co ciekawe, ten zawieszony w digi-czasie hologram do złudzenia przypomina kolejny, oswojony i mniej spektakularny rozdział historii znanej ze znakomitego Farben Presents James Din A4. Uwikłane w przenikające się nicie i pasma słuchowisko kusi onirycznym, baśniowym czarem, a jeśli zamknie się oczy, można wylądować w pełnym piankowych eksperymentów laboratorium na jakiejś nieodkrytej planecie w roku 2116. Są jacyś chętni na małą wycieczkę w czasie? –T.Skowyra