Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Dogranie trzech piosenek na Amalę, żeby zrobić z niej Amalę Deluxe jest nie najgorszą okazją do tego, żeby sobie odgrzać w majowych stopniach Celsjusza ten słodki, letniacki mem sprzed roku. Jestem, co prawda, ostatnia w kolejce do korony wśród internetowych memiar, bo może mam kija w dupie, a może przeraża mnie ulotność rzeczy, trudno powiedzieć. Niemniej, Doja mnie od pierwszego usłyszenia szczerze zauroczyła i ukradła – tą swoją całą bezpretensjonalnością i byciem (moją) małą alternatywą dla Nicki i Cardi, bo nigdy nie udało mi się polubić ani jednej, ani drugiej (a póki co, gdy wspomina się o raperkach, to głównie o nich). Doja chyba raperką nie jest, ale mocno o to bycie zahacza i robi to dobrze. Sampluje sobie wu-tangowy "C.R.E.A.M" ("MOOO!), robi pop jaki uwielbiamy ("Juicy") i ładne r&b ("Wine Pon You"); potrafi brzmieć agresywnie ("Tia Tamera") i potrafi brzmieć jak cukiereczek ("Candy"). Czuć w niej świadomą performatywność i niezaprzeczalną siłę charakteru, a takich kobiet w muzyce, nie oszukujmy się, wciąż potrzeba na pęczki. Doja Cat, moi drodzy, moja nowa dziewczyna. –A.Kiszka
Jessie Kanda od porównań do twórczości Arki raczej nie ucieknie. Egzotyczni chłopacy, w swoich dwudziestokilkuletnich życiach, popełnili wspólnie chyba zbyt dużo galeryjnych sound- oraz video-artów, by powykręcane beaty pierwszego nie miały wpływu na NSFW obrazki tego drugiego. I odwrotnie, czego dowodem Heart. W erze pre-babyfatherowej pokusiłbym się o stwierdzenie, że alias Doon Kanda serwuje coś na kształt najgorszego możliwego wcielenia Wenezuelczyka. Coś, co leży pomiędzy odrzutami z Mutanta a nigdy nie wydaną stroną B EP-kowego dyptyku i pierwszego mixtape'u.
Jednak dziś wiem już, że zawsze można postąpić zdecydowanie gorzej (vide gościnki u Deana Blunta właśnie), a na debiutującego grafika-plastyka warto spojrzeć w całkowitym oderwaniu od chaotyczno-neurotycznych street bassowych klasyków jego kilkuletniego współpracownika. Wtedy dostaniemy bardzo przyzwoity, progresywny opener utrzymany w stylu Buriala złapanego na speedzie w okresie zmagania się z hipomanią oraz cztery ni to IDM-owe, ni glitch hopowe szkice piosenek. Pierworysy za krótkie na jakikolwiek spust nad interesującą kolażowością tekstur i zbyt długie by zwyczajnie zignorować ich obecność. Kanda eksperymentuje i szuka własnych środków wyrazu, a efekty tych badań niespodziewanie przyklepuje Kode9 i Hyperdub puszcza swoim sumptem ten trzynastominutowy debiut. "(Nie)Zwykłe czary wieją", niemniej ten pan z racji swoich naprawdę interesujących muzycznych przyjaciół może odebrać całkiem niezłe "muzyczne wykształcenie" i wciągu najbliższych kilku miesięcy pozytywnie zaskoczyć. –W.Tyczka
Nie wiem, czy kogoś interesują jeszcze losy tej kapelki, ale ja tam śledziłem ich nagrywki i mogę zakomunikować, że po mocnym obniżeniu lotów na albumach numer dwa i trzy, Pierce i spółka nagrali płytę najprzyjemniejszą od czasu długogrającego debiutu. Nie żeby jakieś przełomowe rzeczy się tu działy, ale wakacje wkraczają powoli w decydującą fazę, a jeśli przypadkiem brakuje wam paru tracków na urlopową plejkę, to zaraz podsunę parę propozycji. W otwierającym "Mirror" chłopaki coś tam próbują kombinować z rozkładaniem akcentów w zwrotkach, ale to refren z gumowym, skaczącym basem robi kawałek. Czwarty z kolei "Heart Basel" to typowy (przynajmniej w warstwie dźwiękowej) plażowy hymn Drumsów, w rozpędzonym "Your Tenderness" panowie do swojego repertuaru dodają solówkę na saksie, a w zamykającym całość "Abysmal Thoughts" zespół serwuje wielogłosową ucztę z powtarzaną z transowym zacięciem tytułową frazą. Bunkrów nie ma, ale i tak jest w porządku, okołopiątkowe rejony. –S.Kuczok
Urodzona w Londynie, ale mająca albańskie korzenie Dua Lipa już od jakiegoś czasu szykowała się do roli nowej gwiazdy mainstream popu. I rzeczywiście udało jej się uzyskać zamierzony cel już nie tylko dzięki nabijającym miliony wyświetleń singlom, ale całej płycie. Trzeba naprawdę docenić to, że na albumie znalazło się wszystko to, co wabi masy: są przystępne i lekkie songi ("Genesis"), są słoneczne Baleary ("Hotter Than Hell"), pompatyczne ballady ("Garden") czy przyrządzony w delikatnym sosie EDM ("New Rules"). Tu należą się brawa, ale skłamałbym, jeśli napisałbym, że Dua Lipa to popowy album, na jakim zawsze czekam. Niestety w piosenkach nie doszukamy się nawet odrobiny własnego stylu czy pomysłu – schemat to za mało powiedziane. Wyjątkami są przyciągający uwagę "Be The One" i całkiem nośny refren "Lost In Your Light", ale na długograju jest jeszcze 10 innych piosenek. Czyli trochę lipa. –T.Skowyra
Oto przed wami najbardziej ambientowy nieambientowy album tego roku. Poszczególne piosenki układają się w medytacyjną strukturę, która bardziej działa jako hipnotyzująca całość niż zbiór idiosynkratycznych elementów. Gdy uroczy, niskobudżetowy pop wydobywa się z głośników, wszystko dookoła zamienia się w gigantyczną, kolorową fototapetę. Fundamentem dźwiękowego pejzażu jest oczywiście garażowa technologia, ale talent autora tego projektu ją uszlachetnia. Można się oczywiście przyczepić do braku chwytliwych melodii, ale Matta Mondanile i spółkę zawsze bardziej interesowało montowanie intrygujacej atmosfery, niż ślęczenie nad przebojowymi akordami. –Ł.Krajnik
Laster, Winterwomb, dalej: grindcore reprezentowany przez pastiszowe Tamagotchi Seppuku i The Drip. Gdzieś tam multigatunkowe Uniform oraz Code Orange, a na deser najcięższe wcielenie avant-jazz-progowego Utopianisti. To był bardzo udany styczeń w sektorze "ciężkich brzmień", który jednocześnie otworzyło i przypieczętowało amerykańskie trio Dumal. Ich The Lesser God nie jest niczym odkrywczy, ba – nawet nie kryje się za bardzo ze swoim epigoństwem, a mimo tych zasiedziałych w black metalu riffów i raczej generycznych wokaliz, zostało poukładane w nadzwyczaj melodyjną całość. I właśnie w tej melodyjności doszukiwałbym się kluczowego aspektu decydującego o wysokim współczynniku repeat value. Najpewniej nie będzie to żaden top pitchforkowego Show No Mercy i zaraz po premierze debiutu Pillorian o chłopakach całkowicie zapomnę, ale teraz porwali mnie na tyle, że nie mam nawet ochoty sięgać po EP-kę Wolvencrown czy Fides Inversa, bo tak wygodnie mi się siedzi na tej ich polanie. –W.Tyczka
Na Häxan znajdziecie wiedźmy, demony, odprawiane w ciemności gusła – i to dosłownie, bo album ten stanowi alternatywną ścieżkę dźwiękową do Przygód Księcia Achmeda, niemieckiego filmu animowanego z 1926 roku. Kolejnym epizodom z historii Achmeda towarzyszą utwory podszyte tajemnicą i nutką grozy. Niezależnie czy mówimy o rytualnym bluesie "Trollkarlen Och Fågeldräkten", urodziwej repetycyjnej uczcie "Jagten Genom Skogen" czy patetycznym, procolharumowskim "Kalifen", muzykę spowija aura czarów, a jednocześnie specyficznej melancholii i jak można się było spodziewać, Ejstes z ekipą czują się w takim anturażu doskonale. Dungen instrumentalnie? A jak najbardziej, jeszcze jak. –W.Chełmecki
Całkiem dawno Dâm-Funk zapowiedział nowego longpleja, ale jakoś na razie nic się w tej sprawie nie ruszyło. Ponoć w tym roku wreszcie ukaże się Invite The Light, na co bardzo liczymy, natomiast chyba w roli miłego oczekiwania Damon Riddick podarował światu darmową EP-kę STFU. Tak chyba należy to odczytywać, bo te wyluzowane, sączące się jamy spowite damfunkową aurą może i brzmią jak odrzuty z Toeachizown, ale i tak można się przy nich solidnie wychillować. Najbardziej konkretnym wydaje się tu "Free", czyli zamykający wydawnictwo, elegancko skrojony, ponad ośmiominutowy joint kończący się gitarowym solo. No i fajnie, teraz czekamy na tego długograja, który powinien pokazać, kto już od jakiegoś czasu rządzi całym tym funkiem. –T.Skowyra

Damon Riddick swój artystyczny peak ma już za sobą (obym się mylił!), bo równo dekadę temu ukazał się kolos Toeachizown. Nie oznacza to w żadnym razie, że mistrz modern funku złożył broń, bo od czasu do czasu podrzuca nam kolejne wystudzone gemy. Takim mały zbiorem jest EP-ka STFU II – leniwie sączące się, zapętlone synth-funki działające jak orzeźwiający balsam w te upalne dni. Jasne, nie ma się co krygować: to zaledwie ciekawostka w zbiorze Dâm-Funka i przypis do jego charakterystycznej trajektorii składania bitów. Ale jeśli ktoś kocha te jego niespieszne, wręcz usypiające wibracje, to nie odmówi sobie zaaplikowania ambientalnego "The Flow", delikatnie bujającego "Compos Mentis", czułego micro-house'u "Deeper" czy kojącego "Ladera Heights" kojarzącego mi się odrobinę ze spokojniejszą stroną Metro Area. Nie ma wyjścia – polecam bez zastanowienia. –T.Skowyra
Nestorzy eksperymentalnego hip-hopu wracają po siedmioletniej przerwie i serwują nam comeback w całkiem niezłym stylu. Utwory znajdujące się na tym albumie są antytezą tego, co obecnie dzieje się na współczesnej awangardowej scenie rapowej. Podczas gdy Death Grips i clipping. z uporem maniaka wiercą coraz większą dziurę w głowie słuchacza, autorzy słynnego Absence postawili na nieco bardziej wyrafinowane środki przekazu.
Podobnie jak ich następcy, Dälek skupiają się na ukazywaniu znaków zwiastujących apokalipsę XXI wieku. Na szczęście przy całej tej antyglobalistyczno-rebelianckiej wyliczance, udaje się im uniknąć kaznodziejskiego tonu. Pozornie agresywne wokale giną gdzieś w otchłani onirycznej ściany dźwięku. Spychane na dalszy plan, protestacyjne hasła są manifestem cynicznego obserwatora, który dławi się rzeczywistością. Autor tych tekstów dojrzał do pogodzenia się z porażką swojej kontestacji. Warto faceta posłuchać i zobaczyć, że taka optyka jest bardziej wartościowa niż idealistyczne rozbijanie głowy o ścianę. –Ł.Krajnik