Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Ten moment, gdy jedziesz pociągiem z Katowic i przysłuchujesz się, jak dwóch czterolatków siedzących naprzeciwko deliberuje na temat nowej płyty Death Grips. Pierwszy zaczął bezczelnie, ale nawet zabawnie: "Z godnych nieuwagi płyt w tym roku, ta być może jest tą najdostojniejszą". Drugi jedynie wzruszył ramionami i powiedział: "Wierzę, że przepastny dysk chłopaków skrywa tysiące tak frapujących, smacznych kawałków – każdy fan tej ekscytującej muzyki może spać spokojnie". I wybuchnęli śmiechem, wylał się potok słów, z którego dało się jednakże wyłuskać jakieś niedokończone zdania o szkicowości kompozycji, wyczerpaniu formuły, prawdopodobnie nie omieszkali też ponarzekać na brak świeżości. To byli dobrze wychowani, dystyngowani młodzieńcy, określenia w rodzaju "chujowa płyta" nie przebiłyby bariery ich piskliwych głosików i kindersztuby. Wiele się od nich nauczyłem, przysięgam. Dlatego od razu po powrocie do rodzinnego Bezbekistanu postanowiłem, że zrobię to porządnie, jak prawdziwy krytyk, wasz najbardziej zapracowany internetowy muzyczny nerd – Antony Fant... Porcys.com. Hi everyone. Light to descent 2. Did you hate it? Or did you hate it? Why? And what do you think I should review next? Michael Gira, nie śpij, nagraj coś. –P.Wycisło
Zakreśl odpowiednią odpowiedź*:
1. Ambient to:
a) eleganckie dźwięki kołyszące do snu i wspomagające poranną medytację, hipnotyzująca repetycja stanowiąca tło dla powtarzalności codziennej rutyny, urocza melancholia, podskórny niepokój, celebracja minimalizmu nieprzeszkadzającego w czytaniu ulubionej powieści, muzyczny odpowiednik "coffee-table book".
b) pęknięte formy, powykręcane i popsute konstrukcje, pierwszy w życiu przyjęty cios w twarz, rozedrganie emocjonalne zakończone przepoconą bawełną, niemy krzyk Harlana Elisona, moment w którym odważyliśmy się w końcu wyjść z jadalni i pójść w stronę tego zaułku by spotkać JEGO. – Ł.Krajnik
*legenda: odp. a) płyta niedobra, odp. b) płyta dobra

Kiedy tylko pomyślę o gatunkowej ewolucji Warmsleya, to ocena jego muzyki wzrasta u mnie o 1.0 punktu w skali Porcys. Dedekind zaczynał przecież od jazz-hopów dla m.in. Bada$$a, potem eksperymentował z breakbeatami, by ostatecznie osiąść w ambientowych medytacjach. Wymarzona ścieżka kariery, mapująca zresztą moje osobiste fascynacje. $uccessor było raczej ciekawostką, obiecującą zapowiedzią i dopiero tegoroczny album odkrył przede mną dojrzalsze, bardziej przemyślane oblicze Warmsleya, czyli pozornie łagodne, manipulujące uwagą słuchacza wariacje na temat metalicznych ("Spiral"), mrocznych dronów Voigta i Basinskiego ("Equity", "The Crossing Guard", "Tahoe") oraz fragmenty (hiperrealistyczny, post-gotycki początek "MMXIX") flirtujące z elektronicznymi modernistami. Póki co, Tahoe obok Make Me Know You Sweet jest moją ulubioną, ambientową płytą tego roku i chyba tylko Wolfgang Voigt może to zmienić. –J.Bugdol
Istnieją przynajmniej dwa powody, dla których warto sprawdzić tegoroczny album amerykanów z Deerhoof, jeśli przypadkiem gdzieś umknęła Wam ta płyta przy natłoku wakacyjnych premier. Po pierwsze, Greg Saunier to jeden z najlepszych perkusistów na świecie, koniec i bomba. Po drugie, La Isla Bonita to moim skromnym zdaniem ścisła czołówka albumów grupy, więc można było przypuszczać, że Kalifornijczycy są w formie. Zewsząd biją głosy o powrocie gitarocentryzmu na The Magic. Indeks trzeci, niespełna dwuminutowy "That Ain't No Life To Me" zdaje się potwierdzać te zdania, to garażowy punk w czystej postaci.
Ale nie sposób obrażać się na taki obrót spraw, nikt tak pięknie nie traktuje gitar jak ta czwórka. W otwierającym zestaw "The Devil And His Anarchic Surrealist Retinue" w ciągu trzech minut otrzymujemy kolejno tnący riff, drugoplanowe arpeggia, wysokie ozdobniki, nawiedzony slide i funkujący motywik w mostku. A im dalej tym lepiej. W "Criminals Of The Dream" z chmurkowego, syntezatorowego intra wyłania się stonerowy riff, a całość wieńczy romantyczna, świetnie rozpisana koda. "Model Behavior" to wyładowania elektryczne na tle rozbudowanej sekcji rytmicznej, a mój faworyt "I Don't Want To Set The World On Fire" to zabawna interpretacja klasycznej kompozycji The Ink Spots. Deerhoof wciąż dają radę. –S.Kuczok
ken to kontynuacja dobrze znanych wątków, które po raz pierwszy pojawiły się w twórczości Bejara przy okazji Kaputt. Chodzi, mianowicie o swobodny flirt z latami 80. a zwłaszcza synth/new wave'ową (czasem wręcz gotycką, a nawet etheralową – gitara na modłę Cocteau Twins w "Ivory Coast") odnogą tej epoki. Tym razem wzorowanie się na Bryanie Ferrym ("Rome") zostało wzbogacone o odniesienia do wczesnych inkarnacji alt-rocka ("Stay Lost", "Cover From The Sun") flirtujących z post-punkowymi synthami New Order, które całkiem zgrabnie łączą się z The Cure (jeden z ciekawszych numerów, "In The Morning" parafrazuje "Just Like Heaven" na 1:37-1:43, pojawia się też nieco proto-shoegaze'u w stylu JAMC). Choć najczęściej przyklaskuję takim konceptualnym zabawom, to jednak największą wadą ken jest brak większej wyrazistości ("Saw You At The Hospital"), która wynosiłaby ten album ponad zgrabne, acz momentami nieco nużące ćwiczenia stylistyczne, zwłaszcza, że maniera wokalna Bejara od lat pozostaje raczej niezmienna. Mimo wszystko, należy docenić, to solidne rzemiosło, historycznie świadomego songwritera. –K.Bugdol

Tak mulistego punka nie było w Polsce nigdy. Pamiętam jak w 2012 roku cieszyłem się przy dźwiękach nowego Birds In Row. Czułem, że są tutaj riffy świeże, gra się z pomysłem, a rola perkusisty nie sprowadza się do faceta od bezmyślnego generowania napędzających całą machinę blastów. Poznański Deszcz robi wszystko to, co hardcore'owi pobratymcy z Francji, ale lepiej. Deathwish Inc. to w ogóle znakomity punkt odniesienia, bo crust Wielkopolan jest tak *trendy*, jak cały katalog wytwórni Bannona. A w zasadzie to crust+. Post-rockowa osnowa, kurtuazyjny zwrot w stronę d-beat'owej surowizny, trochę nieszablonowych – krótszych i dłuższych – podróży po gryfie. I choć wciąż w swojej strefie komfortu, orbitując wokół sprawdzonych środków wyrazu, to wreszcie brzmi to jak dzieło skończone. Ekspresyjne granie nie tłukące tylko obuchem po głowie, a generujące zdecydowanie szerszą paletę emocji. Tutaj oczywista piątka dla Left Hands Sounds nie tylko za świetne bookingi. Jeżeli Deszcz będzie się rozwijał w tak zabójczym tempie, proponował coraz ciekawsze i jeszcze różnorodniejsze partie na dwa głosy, to może szybko spłucze on niesmak, który pozostawiła po sobie Infekcja, Łeb Prosiaka czy Wojtyła. O taki crust w tym kraju nic nie robiłem. No i kupujcie płytę, bo oprócz dobrej muzyki wspomożecie także równie dobre zwierzaczki.–W.Tyczka
U Katie Dey bez zmian. Rok po premierze doskonale przyjętego bandcampowego debiutu asdfasdf, hipnagogiczna księżniczka postanowiła pójść za ciosem i wypuściła kolejny pokręcony materiał utrzymany w duchu DIY bedroom popu z drugiej setki najczęściej odtwarzanych w tym miesiącu na SoundCloudzie piosenek. Na Flood Network nie brakuje gitar, ciepłego glitchu, ledwo słyszalnych linijek i niezrozumiałych elektronicznych figur. Wszystko 100% lo-fi – ale nie z przymusu, a z wyboru. Niestety dłuższy materiał ma ten mankament, że każda kolejna minuta obniża tę cholerną siłę rażenia, którą epatowała zeszłoroczna krótkograjka. Stanęło więc na tym, że u Dey można się zachwycać niesłychanym wyczuciem (bo mianem "etatowej songwriterki" takich zjawisk się nie nazywa) w dadaistycznym wyklejaniu tych gatunkowych mozaik, ale bez treściwych, skondensowanych quasi-singlowych petard, do spotkania artysta-słuchacz może dochodzić nieco rzadziej niż raz w miesiącu. –W.Tyczka
Udana zapowiedź Familiar Touch rozbudziła apetyt na całkiem solidny materiał. I w sumie nie ma powodów do narzekań – kanadyjskie trio na tegorocznym albumie udanie rozwija wątki podjęte na Perpetual Surrender. Wciąż mamy dużo melancholijnych synthów przetworzonych przez chillwave'ową wrażliwość, szczyptę r&b i downtempo. Pop-ambientowa konwencja nie uległa wielkim zmianom, ale to wcale nie jest jakaś wielka wada Familiar Touch. To co najciekawsze, to właśnie drobne przesunięcia w obrębie dobrze znanych form (bonusowe post-disco w końcówce "Slipping Away"). DIANA to taka odmiana "indie popu", którą prezentuje choćby Yumi Zouma czy TOPS w ich wolniejszych kawałkach (np. "Outside"). Patrząc z innej perspektywy, kontynuuje i rozwija stylistykę ejtisowej balladowości opartej na czasem delikatnych, a czasem majestatycznych synthach. Pozorna skromność kompozycji zawsze jest wyrównana ciekawymi motywami, jak np. balearycznym basem, czy chwytliwym hookiem. Familiar Touch odbieram trochę na tej samej zasadzie co twórczość Sade – lekka zmiana nastawienia do "piosenkowości" pozwala ulec tej rozkosznej, często repetycyjnej mgiełce. I znowu się udało. –J.Bugdol
Ech... Chciałbym rozpływać się nad kunsztem Give A Glimpse Of What Yer Not, ale to naprawdę jeden z tych albumów, na których literalnie "wieje nudą". Późne lata osiemdziesiąte w wykonaniu (wtedy jeszcze jako Dinosaur) tercetu: Mascis, Murph, Barlow, to piękny triumf gitarowej innowacyjności, natomiast współczesną działalność post-reunion skojarzyć można z pakowanymi mrożonkami wyprodukowanego w Stanach (chwytliwego) alt-rocka z długim terminem przydatności do spożycia. Kolejny pomnik wznoszony pozornie prostemu najntisowego riffowaniu, obsesji na punkcie repetycji i przecinającym kompozycje wpół solowym odlotom J. Inny rodzaj muzycznej agresji i podobny "bank" fraz melodycznych, i mimo energetyzującego openera, "Going Down" (ten dziki jazgot wzmacniacza na początku utworu!), gdzieś na wysokości "Love Is..." wszystko rozjeżdża się jednocześnie stając dziwnie "znanym". B-sides b-sides'ów Farm, czyli najprościej rzecz ujmując – piosenki będące mniej urodziwymi siostrami indeksów z Beyond? Mimo wszystko podziękuję i pozostanę przy "Said The People". –W.Tyczka
Wśród luminarzy nu-indie zawsze uważałem Dave'a Longstretha za najbardziej utalentowanego. Pomimo nadekspresji, manierycznego wokalu i natrętnego przeciągania frazy jego albumy broniły się ciekawymi konceptami (prawdę mówiąc ten stanowiący podstawę Rise Above nadal mnie zachwyca), gitarowymi plecionkami i niecodziennym wykorzystaniem kobiecego głosu. Do dzisiaj twierdzę, że Bitte Orca to świetna płyta. Dlatego smuci, że self-titled w swoim zglitchowanym anturażu nudzi i męczy wyeksponowaniem cierpiętniczego śpiewu, na który w dodatku nałożono autotune i inne efekty. Dostajemy art-pop, w którym porozstaniowe lamenty gryzą się z megalomańskimi zapędami frontmana; muzykę, która razi brakiem substancji. Pozbawiony pomocy śpiewających pań (nie licząc Dawn Richard, która – wbrew temu, co piszą jakieś Kellmany i Macphersony – jedynie potwierdza zatrważający regres od czasów świetnego Last Train To Paris) wypada po prostu blado. Może po prostu wolałem, gdy udawał Greena Gartside'a, ale ja mam w sobie coś z dziecka, więc napiszę, że król jest nagi. –P.Wycisło