Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Aż czternaście lat były lider Talking Heads kazał nam czekać na swój nowy, solowy album. Co prawda w międzyczasie nie próżnował, czego dowodem są udane współprace muzyczne z St. Vincent i Fatboy Slimem czy liczne publikacje literackie (szczególnie polecam książkę How Music Works). Byrne do muzyki zawsze podchodził z dystansem, co z reguły wychodziło mu na plus. Niestety, żeby docenić jego nowy projekt, samemu potrzeba duużo dystansu. Album jest równie błyskotliwy, śmiały i beztroski, co przestarzały i mdły. Nawet maestro Brian Eno, odpowiedzialny za produkcję, nie jest w stanie uratować tych utworów. Szczególnie niezręcznie słucha się momentów, w których Byrne nieudolnie wznosi się na wyższe rejestry wokalne. Wielka szkoda, że wśród tej palety manierycznych i przewijalnych utworów, dopiero pod koniec robi się naprawdę ciekawie. "Everybody’s Coming To My House" z zaraźliwym groovem to pewniak koncertowy, a "Here" jest wciągającą codą i świetnym zakończeniem dla tego bardzo nierównego albumu. –A.Kiepuszewski
PS. Piątka z plusem dla osoby, która zrozumie o co chodzi 65-letniemu artyście, w tekstach typu "Kurczak myśli w iście tajemniczy sposób" czy "Umysł jest gotowanym ziemniakiem na miękko".

Proszę państwa, miło mi Was powitać w corocznym muzycznym kąciku Basinskiego. Podwójną gwiazdą dzisiejszego show – niektórzy, wtrącą, że już nieco martwą* – zostają czarne dziury. A dokładniej: olśniewający spektakl oraz efekt ich burzliwego romansu skończony monumentalnym, kosmicznym zespoleniem. I niech ktoś wskaże mi z tego powodu wdzięczniejszy temat na nową ambientową epopeję. Ślad ich grawitacyjnych falowań wynikły z ich zderzenia, przetłumaczony na dźwięk, który w wyniku pracy Williama, przetransportowany zostaje na muzykę. Kolejny Basinski, kolejny niezwykle plastyczny kontekst, i kolejny przyzwoity album. Cieszy mnie, że pochodząca z Houston supergwiazda gatunku nie idzie po linii najmniejszego oporu, nie bawiąc się w podniosłe sentymentalizmy spod znaku dokumentalnych tasiemców starających się swoim patosem wołać głośno – patrz synu, nauka i duże odległości, pochyl głowę przed jej majestatem! Nie. On Time Out Of Time zostaje obdarte z nadmiernej uczuciowości, skupiając się na surowym, niemal pozbawionym intelektualnego naddatku czy struktury, samplu. Z niego to właśnie formułują się niepokojące drony, wzbogacone cyklicznym uderzeniem, działającym intensywnie na podświadomość, aby pod koniec albumu skusić się jednak na doprawienie ich nienachalnym cukrem melodyki. Udane to dzieło, możliwie bardziej traktowane, jak ciekawostka niż coś porażającego i pełnoprawnego. Wciąż jednak, warto sprawdzić. −M.Kołaczyk
*śmiech z offu

Willy Baxter już na zawsze pozostanie w naszych porcysowych sercach, które skradł nie tylko występem na 10. urodzinach portalu, ale również trafiającą w nasze poptymistyczne gusta EP-ką Proof. Właśnie ukazała się kolejna mała płytka fińskiego producenta i skłamałbym, że jej słuchanie nie przyniosło mi sporo frajdy. Całość to po prostu baxterowy synth-pop, czyli połyskujące ejtisowymi synthami, pozornie niedzisiejsze piosenki z refrenami, które same się śpiewają. Taki właśnie jest tytułowy numer (brzmi jak pozbawieni gitar Tigercity), "Out Of My Hands" (tu trochę pobrzmiewają ECHA Junior Boys i ELO) i "Something's Up" (coś jak italo disco w produkcji Lindstrøm?), tymczasem "Bonnie" skręca totalne w lata 80. (jakieś Yazoo i tym podobne, uwaga: to nie jest cover Prefab), a "Moonwalk" jest trendmark instrumentalem naszego przyjaciela (taki młodszy brat "Slope"). Pięć strzałów i z żadnym nie miałem problemu, a wręcz odwrotnie. Tak trzeba grać. –T.Skowyra