Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Waxing Romantic towarzyszyło mi przez dłuższy czas jako soundtrack wiosny 2015. Było to luzackie, DeMarcowskie w swojej filozofii granie, w sam raz na cieplejsze dni, choć w swojej prostocie niepozbawione sophisti-momentów i barok-popowych ambicji. Tegoroczne wydawnictwo po części kontynuuje ten kurs. Większą rolę pełnią synthy, pojawia się też trochę zabaw z lo-fi, lekką psychodelią à la Mild High Club, ale niestety kawałki są nieco mniej wyraziste niż na Waxing Romantic. Bretzer to jednak wciąż typowy piosenkowicz-beatlesowiec, co zresztą słychać wyraźne w "The Snooter" parafrazującym w zwrotce "And I Love Her". Choć jego kawałki czasem posługują się kliszami, a na przestrzeni jednego tracka mogę się jednocześnie zanudzić i wkręcić, to ogólnie Bitter Suites trzyma równy poziom. Bretzer nie przeskoczył tym albumem Waxing Romantic, ale klasyczna popowa nośność której hołduje udowadnia, że ma trochę atutów, które ciężko zlekceważyć, zwłaszcza w perspektywie następnych wydawnictw. –J.Bugdol
Bruner Jr. w tegorocznym, rodzinnym pojedynku na długograje przegrywa, ale nieznacznie. Debiutancki LP Ronalda to pędzący przed siebie potwór złożony z elementów jazz-fusion, soulu czy nawet trapu. Warsztatowe popisy w stylu "Open the Gate" przeplatają się tu z trackami, które po odpowiednim edicie miałyby spory radiowy potencjał. Weźmy choćby takie "She'll Never Change" – z wiodącą, relaksującą linią basu i próbką możliwości wokalnych Amerykanina, który wielokrotnie udowadnia na tym materiale, że śpiewanie to kolejna jego mocna strona, zaraz po obsługiwaniu zestawu perkusyjnego. Wachlarz zagrywek jest tu o wiele większy, a Bruner w każdym odnajduje się wyśmienicie, ale w sumie trudno się dziwić, skoro typ bębnił już chyba dla wszystkich w branży, a w jego bogatym CV można znaleźć gościnki u Kendricka, FlyLo, Kamasiego Washingtona czy Suicidal Tendencies (!). Uszanowanko! –S. Kuczok
Sytuacja jest taka, że młody protegowany Pharella z Compton nagrał sobie EP-kę na bitach Kaytranady i to jest najlepsze 16 minut, jakie możecie sobie dziś zapodać. Buddy może nie jest póki co tytanem charyzmy, ale jego nieco goldlinkowe flow zupełnie daje radę, nie gubiąc się nawet na tak wymagającym podkładzie, jak tubylcze "Guillotine". Zostając przy podkładach: autor 99.9% przygrywa tu z właściwą sobie precyzją, spajając te pięć zróżnicowanych w sumie utworów charakterystyczną duchotą i przypominając, że w sterylnym, programowanym funku nie ma sobie dziś równych. Ocean & Montana to skompresowana, pozostawiająca z poczuciem lekkiego niedosytu paczuszka na upalny dzień, na której obiecujący raper spotyka fenomenalnego producenta – grzechem byłoby o niej nie wspomnieć. –W.Chełmecki
Można powiedzieć, że Loop The Loop to właściwy debiut Nathana Jenkinsa, bo trudno wepchnąć wielobarwną i podążającą własną drogą, stroboskopową kulkę You Drive Me To Plastic do kategorii regularnego longplaya. Po pięciu latach londyński soundnaper porywający drobne disco bibeloty i samplowy elektromagnes w prążki wychodzi na ludzi odżegnując się delikatnie od przeszłości, wciąż jednak nie w głowie mu stateczny tryb życia gdzieś daleko na prowincji. Teraz częściej wychodzi na powietrze, próbuje swoich sił w mikro-betabandowych pojedynkach z sobą samym, ale weekendy i tak przepędza na eleganckich dancingach przy szwedzkim stole. Tak to wszystko się kręci: nudy nie uświadczysz, statyka się nie wkrada, tylko uśmiech wciąż maluje się na twarzy. I na zmianę, dobrą czy złą, się nie zanosi. –T.Skowyra
Wygląda na to, że brytyjski mistyk już całkowicie wyeksploatował swój towar eksportowy, czyli nęcącą miłośników nocnych podróży metrem, tajemniczość. Aura niedopowiedzenia, która niegdyś intrygowała, obecnie brzmi jak archaiczna pieśń przeszłości. Dźwięki zawarte na Subtemple/Beachfires to groteskowa mutacja dyskrecji elevator music. Najbardziej w tym wszystkim irytuje niezdecydowanie Buriala, próbującego eksperymentowania na pół gwizdka, tj. takiego, które nie wyalienuje rzeszy wyznawców Untrue. Z obawy przed niespełnienieniem ich oczekiwań, od dobrych kilku lat zamiast wydać trzeci pełnoprawny longplay, artysta wypuszcza epki, singielki i inne pierdółki, których ukoronowaniem w tym roku jest dark ambient do kotleta. –Ł.Krajnik
Ze świecą szukać drugiej metalowej kapeli, która posiadałby taki środowiskowy street credit pomimo tylko trzech EP-ek na swoim koncie i wciąż mocno undergroundowego statusu. Szwajcarski Bölzer zasłynął tym, że tchnął zupełnie nowego ducha w najnudniejszy odłam ciężkiej muzyki gitarowej – death metal. Gatunek tak skostniały, niezajmujący i wtórny, że od biedy nawet techniczne koniobijstwo podstarzałych thrashowców wydaje się być ciekawszym towarzystwem na sobotni wieczór. Stąd wielkie chapeau bas dla duetu, który mimo genre'owej nieprzystępności i progresywnego podejścia do ograniczonej materii, wieścią o swoim debiutanckim długogrającym materiale potrafił zelektryzować nawet najbardziej konserwatywnych sceptyków z metalhammerowym mindsetem uchowanych na treściach ze świętej pamięci Brutal Landu. Jednak czy obdarty z kontekstów Bölzer sprostał wyzwaniu i wraz z Hero dołączył do wąskiego grona zespołów klasycznych w po-metalu? I tak, i nie. Z jednej strony wszyscy spodziewali się pędzącego sczerniałego death metalu z wachlarzem wwiercających się w głowę przebojowych riffów, jak to miało miejsce na krótkogrającej Aurze, a z drugiej każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że odcinanie kuponów i granie "tego samego inaczej" może skutkować twórczym zapętleniem, którego doskonałym przykładem jawi się najnowsza dyskografia Megadeth.
Szwajcarzy wybrali opcję bodaj najbezpieczniejszą i dla ich kieszeni najekonomiczniejszą – postawili na sprawność przesuwających się po gryfie palców KzR-a, ale jednocześnie bogato suplementowali swoje kompozycje eterycznymi death doomowymi rozwiązaniami budującymi przez zmienność tempa (a jakżeby inaczej) przaśne quasi-post-rockowe suity. Ponadto dużo tu "białego śpiewu" na modłę "mastodonowskiego" pop-metalu, co mając w pamięci "lo-firystyczne" black'owe zakusy wokalisty drużyny, brzmi dość egzotycznie, by nie powiedzieć groteskowo-patetycznie (vide ostatnie hymniczne frazy w zamykającym album " Atropos"). W ogólnym rozrachunku przystępny i zachowawczy Bölzer jednak wygrywa. Nie wiadomo tylko, czy aby nie dlatego, że próżno na death metalowej scenie szukać jakiejkolwiek świadomej konkurencji, bo drugiego gamechangera pokroju Aury to oni z całą pewnością dzisiaj nie nagrali. –W.Tyczka

Wyobraźcie sobie Esperanzę Spalding wyrwaną z akademii i wpiętą w scenerię poszarzałych, ongiś bielutkich elewacji i trawników zarzyganych tanim piwskiem. Mamy to? Jeśli są w tej wizji bańki mydlane i ten plastyczny imprezowy puf, na którym każdy chciałby ułożyć dupsko, to bardzo możliwe, że pomyśleliście o Christelle Bofale i jej tegorocznej EP-ce. Na Swim Team Amerykanka przemawia językiem indie-gitarek, ale misterne akordowe plecionki w pakiecie z gęstym soulowym feelingiem odsyłają raczej do Hiatus Kaiyote, do jakiegoś zadymionego jazz-rocka, nawet gdy mówimy o dość bezpośredniej altrockowej rifferce w singlowym "Origami Dreams". To w tym utworze Bofale rozwiązuje refren słowami "hurry, hurry", jakby zupełnie w opozycji do własnego songwritingu, który właśnie z niezwykłej cierpliwości wykuty ma swój tęgi kręgosłup. Lubimy takie progresje, lubimy takie poszukiwania, lubimy też prawdziwie ludzką walkę o samostanowienie – i dlatego nie możemy nie polubić Swim Team. –W.Chełmecki
W czasach jungle'owego mikro-renesansu wcale nie dziwi aktywność Christopha De Babalona, którego wydane w 1997, a wznowione w 2018 roku If You’re Into It, I’m Out Of It przez wielu uważane jest za klasyczną pozycję w królestwie nadpobudliwych form muzyki elektronicznej. Na nowej EP-ce pochodzący z Hamburga producent nie wychyla się z własnej strefy komfortu i robi to, w czym czuje się najlepiej: z niepokojem łączy potrzaskany breakcore à la Venetian Snares z atmosferycznym ambientem odsyłającym do Biosphere i najbardziej amorficznych urywków twórczości Boards Of Canada. Ujarzmiana stoickim spokojem smyków bitawka "Harakiri" czy wychylające się z cienia, upiorne synthy "Raw Mind" ustawiają Hectic Shakes w złowrogiej scenerii nocnego autobusu donikąd, a zwięzła tracklista sprawia, że miast obudzić się na ostatniej stacji zlani potem i śmiertelnie zmęczeni, wysiadamy na swoim przystanku i z delikatnym dreszczykiem na karku ruszamy w dalszą drogę. –W.Chełmecki

Czasem mówi się, że trzeci, a nawet czwarty album danego wykonawcy jest prawdziwym sprawdzianem możliwości i umiejętności przetrwania na rynku. W przypadku Courtney Barnett, wygadanej piosenkarki z Antypodów, ten moment przychodzi znacznie wcześniej. Jej debiut, Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit, to niby zwykłe gitarowe granie, ale podbiło serca krytyków i publiczności, oraz zdominowało listy końcoworoczne. Choć wątpię, żeby sequel w postaci Tell Me How You Really Feel równie namieszał w branży muzycznej, to okazuje się być wyjątkowo godnym następcą. Niby takie powielanie już utartych schematów muzycznych, ale bardziej przejrzyste i dopracowane kompozytorsko. Brak spontaniczności w warstwie tekstowej tylko minimalnie doskwiera. Przynajmniej dzięki takim utworom, jak Hopefulessness czy Charity ciężej będzie nazwać Courtney zwykłą nowinką. Trzymanie się najntisowskiej, gitarowej tradycji oczywiście stale na miejscu, a od porównań do Liz Phair artystka jeszcze długo nie ucieknie. Ale skoro melodie są na poziomie, to po co narzekać? –A.Kiepuszewski
Chyba należy sprostować: wspólne albumy z reguły nie należą do najbardziej udanych. Na szczęście współpraca popularnych slackerów z dwóch różnych stron świata (Kurt pochodzi ze Stanów, a Courtney z Australii) swoją nienachalnością i nieprzeciętnymi kompozycjami zdaje się od tej reguły odbiegać. Kiedy Vile i Barnett łączą siły, brzmią beztrosko i kordialnie, karmiąc się nawzajem melancholią i dzieląc technikami songwritingu. Przywiązanie do szczegółów w tekstach Courtney dopełnia się z luźnym strumieniem świadomości Kurta, tworząc razem teksty o życiu, sztuce i przyjaźni. "Fear Is Like A Forest" muzycznie przywołuje na myśl twórczość Neila Younga, a singlowy, jangle-folkowy "Continental Breakfast" z anielskim refrenem urzeka swoją niewinnością. "Lotta Sea Lice" stanowi idealny soundtrack pod dobrą, niedzielną kawę, kiedy jeszcze nie do końca wyleczyło się kaca, a słońce niemiłosiernie wali po spojówkach. Nawet jeśli to tylko jednorazowy projekt, warto było muzykom spotkać się na tym międzykontynentalnym śniadaniu i sporządzić parę przyjemnych dla ucha, indie-folkowych pioseneczek. –A.Kiepuszewski