Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Po zakończeniu bardzo lubianego przez nas cyklu 777 Vindsval nowym albumem powraca do serii Memoria Vetusta, czyli w pamięci starej odmęty. Nie liczmy więc na bezpośrednią kontynuację eksperymentalnego wcielenia artysty, którą bez trudu dało się usłyszeć na wydanym kilka miesięcy temu splicie z P.H.O.B.O.S . Dostajemy przede wszystkim rasowy, poprzetykany pseudo-gregoriańskimi zaśpiewami i podbity całą kopą niezłych riffów black metal. Zgodnie z nazwą – po prostu krew z północy. Vindsval udanie kopiuje własne patenty z pierwszych części cyklu, nawiązuje też do strojnych klimatów Emperor lub do Immortal z czasów Serca Zimy, udowadnia, że ascendenci nie byli w ciemię bici, nie na mchu jadali. Always the old way? Raczej niecny podstęp, bo pod przykrywką swojskiej scenerii ukrywa tu również bardzo techniczne, repetycyjne i kompulsywne oblicze, w saturniczny sposób przycinając sympho-blackowe (heh) podniosłe elementy, zjadając je i wypluwając tak, aby pasowały pod jego wartki, czasem jednak nazbyt jednostajny sound. -W.Kowalski
Od kilku ładnych lat out-of-the-box thinking w obrębie mainstreamowego drone metalu to domena amerykańskiego The Body. Duet z Portland przechodził już przez wszystkie etapy unifikacji ciężkiej muzyki gitarowej z innymi (zaryzykujmy określenia) eksperymentalnymi formami: począwszy od zespolenia majaczeniowych riffów z zarówno instrumentalnym, jak i generowanym komputerowo ambientem, przez noise (rock), hardcore punk, niskotonowy doom, czy ostatnimi czasy death industrial i power electronics. Przesuwający granicę muzycy zaliczali zarówno intrygujące wzloty (Christs, Redeemers, I Shall Die Here) oraz spektakularne upadki (xoroAHbin) i wciąż brakowało im definiującego dotychczasową tułaczkę albumu. Lukę tę planowali wypełnić "popowym" w ich rozumieniu No One Deserves Happiness. I rzeczywiście coś z podsumowania dziedzictwa w tym krążku jest. Przede wszystkim rezonuje w rejonach bliskich zeszłorocznemu The Tears Of Job, ale nie popełnia raz jeszcze błędu niezbyt przystępnego i nieproporcjonalnego podzielenia materiału na konkretne mikrokompozycje. Oprócz tego odświeża starą fascynację podniosłymi wokalizami, która kiełkowała w ich twórczości zaraz na początku kariery, na wysokości awangardowego All The Waters Of The Earth Turn To Blood, a także dalej eksploruje sludge'ową głębię spod znaku Thou.
Wszystko to składa się na całkiem sympatyczną śpiewaną industrialną całość, która śmiało mogłaby wpisać się w kanon nieortodoksyjnego post-metalu, gdyby nie wrażenie, że The Body potrafią wykrzesać z siebie jeszcze więcej i skompilować mniej chaotyczną, nie tak rwaną płytę, bo przecież wertując ich nie tak znowu obszerną dyskografię, na luzie wskazać można 6 utworów, które dużo lepiej zagospodarowałyby siedem minut, które roztrwoniło "Prescience". Goście podejmowali współpracę z zajebistymi personami, potrafią spłodzić naprawdę fenomenalne numery, ale brakuje im jakiejś produkcyjnej ogłady. Wypadałoby trochę zwolnić, nie bombardować trzema krążkami rocznie i może już czas zatrudnić koordynatora działań zbiorowych pokroju Kanye Westa? –W.Tyczka
Można by tu przywołać jakąś standardową okołojesienną kliszę: album jak znalazł na jesienną chandrę – obudzi was do życia, pobudzi i wyciągnie za fraki ukryte pożądanie. Jednak pomimo że te wszystkie klisze są prawdą, to jednak szablonowość jest taką łatką, którą do Mythos raczej trudno przylepić. Mamy tu taki splot house'u z r&b, koło którego tegoroczne wypociny AlunaGeorge i How To Dress Well nawet nie leżały. Hooki z "Can't Hang On" powodują burzę zmysłów w szklance soku z owoców tropikalnych, a te z "Chasing Tides" – wyśpiewane przez Younga, są jak cisza przed burzą albo jak kompres po gorączce sobotniej nocy. –A. Kania

Założony w 2014 roku przez dwójkę znajomych (Chris Steward i Rosie Decter) Bodywash to band skupiający się na mocno marzycielskiej muzyce: zgrabne połączenie eterycznego shoegaze'u i ocieplonego syntezatorami dream-popu, które może nie burzy zastanych murów powstałych w latach 90., ale jednak potrafi polepszyć nastrój i podarować odrobinę przyjemności, zwłaszcza w chłodny jesienny wieczór, których sporo przed nami. Tracklista jest bardzo wyrównana, nie ma potrzeby skipowania, warto więc wyróżnić kilka utworów. Otwierający Comfortera, dostojny "Reverie" to GRATKA dla fanów Vinyl Williams, osnuty na bajkowo-klawiszowych motywach "Twins", delikatny "With Heat" z przesterowanym pionem gitary w jednym kanale, "Eye To Eye" z nieco wzniosłym, ale ładnym refrenem czy ambientowa ilustracja "Paradisiac" leżąca w niedalekiej odległości od chillwave'u to tracki, dla których warto zapoznać się z tym niezbyt zauważonym debiutem. –T.Skowyra

Justin Vernon konsekwentnie zagłaskiwany przez krytyków uwierzył w końcu, że żadne inne struny, oprócz tych własnych, głosowych, właściwie nie są mu potrzebne. Posłuchajcie symptomatycznego dla najnowszego wydawnictwa amerykanina "Marion". To kompozycja podporządkowuje się i podąża tu za wokalem – najważniejszym instrumentem w nowej układance Vernona – a nie na odwrót. Muzyk, eksploatując i coraz mocniej skupiając się na własnym głosie, po macoszemu potraktował całą resztę tych utworów. Co gorsza, w kilku miejscach poszedł na łatwiznę i zaczął się powtarzać. Przykładowo – "Hollyfields" dość wyraźnie czerpie z "Hinnom, TX", a "Faith" długimi fragmentami imituje "Holocene". Jestem entuzjastą małej, Vernonowej rewolucji zapoczątkowanej na 22, A Million, a skoro znajduje ona tu swoją kontynuację, nie mam zamiaru zupełnie się na ten projekt obrażać. Życzyłbym sobie tylko, żeby następnym razem brodacz przyłożył większą wagę do songwritingu, bo przecież udowadniał już nie raz, że potrafi pisać piosenki. –S.Kuczok
Boogie niemal na samym wstępie albumu uprzedza, że nie lubi ratchet music, prężenia muskułów i selfie z jointami. Leniwe flow dobrze koresponduje z faktem, że debiutancki materiał wydaje dopiero w wieku 24 lat (jest starszy np. od Maca Millera). Na Thirst 48 nikt się nie spieszy, sam przy pierwszym kontakcie z tym mixtapem byłem trochę zawiedziony nieprzesadnie karkołomnym stężeniem linijek do zapamiętania i lekką rozlazłością niektórych kawałków. Gdy już wczułem się w neosoulujący wajb, było tylko lepiej – Boogie to raper porównywany do Chance’a dosłownie przez wszystkich, wychowujący samotnie dziecko ziomeczek nawijający o jednej miłości dla prawdziwych kobiet, laidbackowiec na poziomie i kolejny po Micku Jenkinsie kandydat do listy najciekawszych mixtape’ów roku. Wysoka piątka dla mojego człowieka Caleba Stone’a – nagramy coś, wierzę. -Ł.Łachecki
Za co kocham Borixona? Za zestawienie jakichś niezbyt wydumanych analogii biblijnych z niedorzecznym namecheckingiem i litanią nazw high-brandów, bo ten paradoks wreszcie pachnie "ameryczką" z prawdziwego zdarzenia. Kocham również otwarte głoszenie postaw hedonistycznych w najbardziej niuskulowych momentach płyty, które niewiele później ściera się z absolutnym wypaczeniem propagowanej doktryny tam, gdzie spotykamy już autorefleksyjną eseistykę oraz próby podjęcia tematów "wartkich i ważnych" (vide brzydota poezji "Nie Płacz Kochanie").
Lopa, towiec, Josh, pacan – w kwestii prawilniactwa synonimów terminu "trawka narkotyczna", Boryna na dziś nie ma sobie równych. Wreszcie Kanciaste flow przeciętnego rapera, poprzez konsekwencję i metodyczne działania wydawnicze, doczekało się estetyki, w której z powodzeniem może zacząć brylować. Dlatego osadzone na świetnie wyprodukowanych bitach, prost(acki)e gry skojarzeń i słów ("Yerba", "Jackiechan", "Sashimi") uprawiane przez BRX-a to kwintesencja dobrego, polskiego retard-rapowego słuchowiska. Zajebiście, że Tomek w końcu dogonił sen o niczym nieskrępowanym baunsie, który chciał uprawiać 14 lat temu w ramach Hardcorowej Komercji. Koktajl to najlepsza płyta w dyskografii kieleckiego artysty. Zdecydowanie równiejsze deklamowanie, niż jego pierwsze – silnie singlowe – przymiarki do takiego grania (Rap Not Dead, New Bad Life). Trzeba po prostu jasno zaznaczyć, że lepiej słuchać naturalności narkocentrycznych utworów pióra Borixona, niż dajmy na to wyjątkowo groteskowych weed-loverskich manifestów przebrzmiałego Włodiego z wysokości "Kominów". –W.Tyczka
Pochodzący trochę z Chile, a trochę z Norwegii Boy Pablo dołącza do drużyny laidbackowego dream-popu herbu Salad Days, gdzie swoje miejsce zagrzali już tacy wykonawcy jak Travis Bretzer czy Mild High Club. Roy Pablo właściwie mógłby być EP-ką tego pierwszego i nikt by się specjalnie nie pokapował. 18-latek hołduje chwytliwej, piosenkowej tradycji, zdradzając inspiracje Prefab Sprout ("Yeah") i The Smiths ("ur phone"), czym z automatu zaskarba sobie naszą sympatię. To żadne wielkie granie, ale kilkanaście minut melodycznej radości w nostalgiczno-słonecznym anturażu – czego tu nie lubić? –W.Chełmecki

Ktoś tu umie wymienić jakąś żeńską muzyczną supergrupę? Jak spojrzycie na artykuł Pitchforka, to może stwierdzicie: "ach no przecież, jak mogłem zapomnieć o tych arcyważnych dla muzyki kobietach". Lepiej się już nie tłumaczcie, tylko dajcie szansę boygenius, bo wygląda na to, że niemało namieszają nowym, zaledwie sześcioutworowym wydawnictwem. Filarem boygenius są trzy prosperujące muzyczne persony: Julien Baker, Lucy Dacus i Phoebe Bridgers, które łączy label i zamiłowanie do ślicznego gitarowego smętolenia. Każda artystka w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy wydała album dla wytwórni Matador. Ewidentnie spodobała im się koncepcja indie-rockowych Atomówek. Powstał zatem wspólny materiał, a pochlebne opinie i recenzje jakoś same przyszły. Muzyka jest idealnie wyważoną, owiniętą w melancholijny koc składową stylów trzech artystek. Cała trójka się oczywiście pięknie uzupełnia, ale chyba jednak Julien Baker pozostaje faworytką. Nie ma nic bardziej A.D. 2018 niż zwalczanie patriarchalnych rockowych norm i szczerze mam nadzieję, że tworzy nam się tutaj nowe Crosby, Stills and Nash (odpowiednik Younga może zdąży jeszcze dołączyć). –A.Kiepuszewski
Jest taka scena w filmie Jezus Chrystus Zbawiciel, kiedy stojący samotnie na scenie Klaus Kinski nie jest w stanie dokończyć teatralnego monologu, ponieważ jego głos zagłusza wyrażająca niezadowolenie publiczność. Skrajne reakcje widzów wywołuje występ, który zbyt mocno odbiega od ich prywatnej definicji aktorskiego performance'u. Ta płyta to muzyczny odpowiednik wspomnianej sytuacji. Brand New zawiedli fanów oczekujących tętniących melodramatyzmem kompozycji i zaproponowali nieco bardziej wyważoną reinterpretację dotychczasowego dorobku. Być może Science Fiction zbyt mocno pachnie artystyczną zachowawczością i niedomaga w pierwszym akcie, ale mocna druga połowa albumu skutecznie osładza wstępny niesmak. Musimy więc schować uprzedzenia do kieszeni i cieszyć się tym, co słyszymy. –Ł.Krajnik