Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Proszę państwa, miło mi Was powitać w corocznym muzycznym kąciku Basinskiego. Podwójną gwiazdą dzisiejszego show – niektórzy, wtrącą, że już nieco martwą* – zostają czarne dziury. A dokładniej: olśniewający spektakl oraz efekt ich burzliwego romansu skończony monumentalnym, kosmicznym zespoleniem. I niech ktoś wskaże mi z tego powodu wdzięczniejszy temat na nową ambientową epopeję. Ślad ich grawitacyjnych falowań wynikły z ich zderzenia, przetłumaczony na dźwięk, który w wyniku pracy Williama, przetransportowany zostaje na muzykę. Kolejny Basinski, kolejny niezwykle plastyczny kontekst, i kolejny przyzwoity album. Cieszy mnie, że pochodząca z Houston supergwiazda gatunku nie idzie po linii najmniejszego oporu, nie bawiąc się w podniosłe sentymentalizmy spod znaku dokumentalnych tasiemców starających się swoim patosem wołać głośno – patrz synu, nauka i duże odległości, pochyl głowę przed jej majestatem! Nie. On Time Out Of Time zostaje obdarte z nadmiernej uczuciowości, skupiając się na surowym, niemal pozbawionym intelektualnego naddatku czy struktury, samplu. Z niego to właśnie formułują się niepokojące drony, wzbogacone cyklicznym uderzeniem, działającym intensywnie na podświadomość, aby pod koniec albumu skusić się jednak na doprawienie ich nienachalnym cukrem melodyki. Udane to dzieło, możliwie bardziej traktowane, jak ciekawostka niż coś porażającego i pełnoprawnego. Wciąż jednak, warto sprawdzić. −M.Kołaczyk
*śmiech z offu

Tip Of The Sphere to album dla podróżnych, którzy z sentymentem przyglądają się także pejzażom wspomnień, dla wrażliwych na detale tułaczy. Cass McCombs zgrabnie operuje swoimi dylanowskimi inspiracjami, jednakże na bluesie nie poprzestaje. Brzmienie uzupełniają nuty folkowe i psychodeliczne, chociażby solówka w closerze o tytule z wolna tłumaczonym jako "Pijak". Kawałek "Sleeping Volcanoes" w rytmie na dwa każe przestępować z nogi na nogę, wzywając koniec świata, a "American Canyon Sutra" jak ciemna chmura wznosi się nad głowy wędrujących słuchaczy, krytykując realia Stanów Zjednoczonych. Znajdzie się tu też wzruszający "Tying Up Loose Ends", w którym McCombs osiąga szczyt sentymentalizmu, wspominając krewnych, podczas oglądania ich starych zdjęć. W na pozór spokojnym krążku kryje się pełna paleta uczuć. Wydaje mi się, że warto przyjąć zaproszenie na tę pieszą przygodę. – N.Jałmużna

Octa powraca z EP-ką, która przyda się każdemu, kto chciałby to powiedzieć, ale się wstydzi. For Lovers wykłada karty na stół już w pierwszym kawałku, deep house'owej balladzie "I Need You", w której tytułowe słowa meandrują z przykrytym pod warstwami dźwięku: "You mean so much to me". Echo tego wymownego lirycznie początku prowadzą błogie melodie oraz bynajmniej nieusypiające, acz wciąż czułe bity kolejnych utworów. "Bodies Meld Together" zaprasza do pląsania, wyklaskując rytm hi-hatem, który zagrał główną rolę w ociężałym "Fear" przy okazji Come Closer, a wtóruje mu zmysłowy, najtisowy wokal. Lekkości tym zwierzeniom nadaje subtelny "Loops For Healing", który maluje tropikalną pocztówkę, postukując w tle na bębenkach, czy nawet kokosach. Słowem, Octo nagrała peak randki i umiejętnie rozłożyła ciężar romantycznej deklaracji. Dzięki Maya, lepiej bym tego nie ujęła. –N.Jałmużna

Skandynawski producent oferuje nam produkt utkany z interesujących paradoksów. Niby mamy do czynienia z mikstejpową formułą, ale jednak kreującą spójną wizję cyberpunkowej dystopii, a wszystkie te mechaniczne post-industrialne struktury, całkiem zgrabnie opowiadają o ludzkich uczuciach. Varg powrzucał do gara wszystko, co miał pod ręką od ambientu do autotune'owej ballady i jakimś cudem przygotował zjadliwą potrawę. Oczywiście pod warunkiem, że lubicie smak mocno komiksowego techno. –Ł.Krajnik

Wąchaliście kiedyś klej kilka lat z rzędu? Nie? Dziwne. A Weezera regularnie słuchaliście? To powinno wystarczyć za substytut. Wspólny dla obu efekt wpakowania kilkunastu punktów umiejętności w drzewko (anty)talentów mające swoje ukoronowanie w zdolności permanentnego cofania słuchacza w rozwoju robi swoje. Dopóki wiąże się to tylko z sentymentalnym powrotem do bycia nastoletnim przegrywem (Niebieski), można tylko zachwycać się każdą topiącą się od temperatury komórką nerwową, ale gdy ten krabi marsz z każdym kolejnym albumem sukcesywnie cofa wskazówkę o te kilka lat, to przy "Zombie Bastards" krzyżującym w sobie to, co najgorsze w Bruno Marsie z tym co najgorsze, czyli Twenty One Pilots, mój mózg w zdolnościach poznawczych tak na oko ląduje gdzieś w środku okresu prenatalnego. Czy wy czujecie zbliżającą się falę uderzeniową nuklearnej nawałnicy zbliżającej się do waszych firm i domostw. Z wyłączeniem świetnego "Hight As A Kite", którego najprawdopodobniej przy takim tempie nie zdążyli wywalić jako utwór za dobry, reszta kontynuuje wspaniałą passę otwieraczy. Czasami się zastanawiam, czemu od pięciu lat śledzę każdą kolejną ich płytę. Brakuje mi ekstremum w ułożonym życiu znużonego księgowego? Chyba uwielbiam cierpieć, krzycząc rozkoszne TAK! kiedy głośne chlaśnięcie Bitch! w pierwszym utworze rozrywa poczucie godności, pozostawiając trwałe bruzdy na skórze. A tak serio – melodie niekiedy spoko, ale przy okładce, quasi trapach i niektórych tekstach od chodzenia po pokoju z żenady zawstydzicie swoich znajomych na Endomondo. −M.Kołaczyk

Już gdzieś niedawno pisałem państwu, że na swój sposób fascynujące zjawisko vaporwave'u postrzegam też jako lekką ściemę – każdy bez absolutnie żadnego wysiłku może być "kompozytorem" vaporwave'u, bo wystarczy tylko "trochę zwolnić, trochę przyspieszyć" i voilà! Stąd właśnie mamy miliardy efemeryd, które dłużej zastanawiają się nad nazwaniem poszczególnego tracka niż nad jego muzycznym kształtem. ALE spójrzmy też na tych, którzy działają dla dobra vaporu – tu wskazałbym chociażby na Denysa Parkera, który już od ładnych paru lat (od ponad dekady!) dba o renomę projektu 18 Carat Affair. Można go doceniać za trzymanie się własnej stylówki (spójrzmy chociażby na estetykę czającą się na okładkach), konsekwencję w działaniu, ale można za sam towar, którego dostarcza: Spent Passions 2 to wiarygodna vaporwave'owa odyseja spotykająca na swojej drodze new-age ambient ("Microinequities"), klasik vapor-pop ("Pretending That It's Not" albo "More Wishes"), Dam-Funka w lo-fi'owym płaszczu ("Love You Live Before" albo "Fata Morgana"), czarujący light-IDM ("Corporate Warrior"), sporo Arielowej fantasmagorii ("Dear Katherine Clair") i masę wycezylowanych narracyjnych vapor-szwów wykradzionych zapewne z przepastnego katalogu popu lat osiemdziesiątych. I przynajmniej w tym momencie nie czuję się oszukany, tylko zwyczajnie cieszę się odsłuchem. Taki vaporwave to ja rozumiem. –T.Skowyra

Drogi Wojciechu! Na wstępie muszę napisać, że Porcys nie poprosił mnie o normalną recenzję, bo wiedzą, że takich nie piszę. Myślę, że jestem ci po pierwsze − jako pismak, ale też po prostu słuchacz-muzyczny pasjonat − winny ogromne podziękowania. Przypomniałeś mi, że wystarczy nagrać nudny album, by rzucić na kolana kwiat dziennikarstwa muzycznego w Polsce. Przypomniałeś, że wszyscy czekamy na płytę chłopaków z Hewry. Przypomniałeś, że nie czekam na nowe utwory Taco Hemingwaya. Przypomniałeś, że naprawdę lubiłem cię słuchać, gdy pod pseudonimem nagrywałeś na Youtube, jak budujesz domki w Minecrafcie. Przypomnialeś, że w każdej legendzie tkwi rapowe ziarno prawdy (w tym konkretnym przypadku legendarne storytellerskie umiejętności). Tylko szkopuł w tym, Wojtku, że ja naprawdę nie mam problemów z pamięcią i nikt mi nie musi niczego przypominać. Więc może podziękowania zostawię na chwilę, gdy w końcu nagrasz niezłą płytę albo gdy przestaniesz szydzić z pluszowego rapu, bo przedstawiciele pluszowego rapu są zdecydowanie ciekawszymi raperami i nagrywają lepszą muzykę. Z wyrazami szacunku. −P.Wycisło

Wszyscy mówią o późnej twórczości Kozelka w kontekście niedbałego indie folkowego pamiętnika, ale teraz markotny artysta pozwolił sobie na jeszcze dalszy odlot. Im Mark starszy, tym mniej zręczny – jego melodie pachną recyklingiem, a liryka przemierza wzdłuż i wszerz memowe piekło. Ten album nasuwa skojarzenia z miernym podcastem, ozdobionym akordami przeżywającymi kryzys wieku średniego. We wspomnianym, nieuporządkowanym bełkocie znajduję więcej punktów wspólnych z Joe Roganem, niż działalnością reszty współczesnych bardów. Panie Marku, proszę już nie męczyć strun. Proponuję schowanie gitary do futerału i założenie youtube'owego kanału. Gwarantuję, że zgarnie Pan więcej subskrypcji niż nieodżałowany Bobby Jameson. –Ł.Krajnik

Jak zapewne wiecie, Pond to dobrzy znajomi naszego dobrego znajomego, czyli Kevina Parkera z Tame Impala (w końcu kiedyś grali razem; Kevin odpowiada za produkcję płyty). Neo-psych rockowcy z Australii mają sporo szczęścia, bo gdy tak słucham Tasmanię to niewiele mnie tu interesuje, jeżeli chodzi o same piosenki. Niezbyt skomplikowane, mieszczące w sobie sporo popowego powietrza, ale jednak mocno utarte i z trudem zwracające uwagę, gdy w pobliżu są przecież albumy Future'a, Grande, Solange czy Panda Beara. A sam Parker, który oczywiście ukształtował album według własnego pomysłu (słychać sporo post-disco, przestrzennych synthów i typowej dla songwritera perkusji), pewnie miał okazję żeby trochę pobawić się w studiu, wypróbować nowe tricki i przygotować się do mającego się ponoć już niedługo ukazać, kolejnego longplaya Tame Impala. Zobaczymy. Na razie Pond muszą pogodzić się z tytułem "Tame Impala dla ubogich", choć zachęcam do posłuchania tytułowego utworu, suity "Burnt Out Star", czy dream-psych-popowej ballady "Selené", które wydają mi się tutaj najjaśniejszymi punktami w trackliście. –T.Skowyra

Jeśli macie ochotę na odrobinę (ledwie dwadzieścia cztery minuty) warszawskiego screamo to zapraszam. Ekipa młodych gniewnych atakuje intensywnym gitarowym hałasem, który być może nie grzeszy kompozycyjnym wyrafinowaniem, ale nadrabia iście garażową energią. Eksplozywność tych utworów jeszcze podkręcają cudownie dramatyczne wokale. Nikt w Polsce tak pięknie nie łoi i nikt w Polsce tak pięknie nie krzyczy. Ja przetrwałem, ale przepocony podkoszulek poszedł do prania. –Ł.Krajnik