Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Ludzie stojący za karierą Carly Rae Jepsen dokonują już na drugim albumie z rzędu zaskakująco świeżych i dobrych, materiałowych wyborów. Zaskakująco, bo nie oszukujmy się – folkpopowy, nijaki debiut skrojony był pod panującą akurat modę na dziewczynę z gitarą, a dorobiony do singlowego sukcesu "Call Me Maybe" Kiss znośne bengierki przeplatał identycznymi, schematowymi climaxami, podprowadzanymi z taśmy niebezpiecznie momentami przypominającej o istnieniu grupy Black Eyed Peas i jej SONGWRITERZE. W Dedicated wprowadza nas jednak szarpany bicik najlepszego tutaj "Julien" i gumowy bas w zadłużonym w ejtisach "No Drug Like Me". Ultraprzebojowe refreny wspomnianych wałków mogłyby bez problemu konkurować w tej dziedzinie z moim ulubionym fragmentem dyskografii Kanadyjki – "Making The Most Of The Night" sprzed czterech lat. Do wyróżnienia jest tu jeszcze choćby niedzielniaczek spod indeksu piątego – leniwy, niedzielny letniaczek, z kolejnym sprawnym, nieregularnym chorusem i chociaż album dość szybko traci impet to nie zalicza właściwie żadnej poważnej mielizny i z całą pewnością jest najciekawszym do tej pory zbiorem artystki. Nawet głupawe porównania z Arianką zaczynają nabierać w końcu jakiegokolwiek sensu, tegoroczne propozycje dziewczyn dzieli w mojej ocenie ledwie kilka cyfr po porcysowej kropce. –S.Kuczok

Coś się... coś się popsuło i nie było mnie słychać, to powtórzę jeszcze raz – to może być linia obrony jednego z naszych ulubionych songwriterów ostatnich lat, bo jego najnowszy album najzwyczajniej w świecie zawiódł nas niemal po całości. Zamiast kolejnej porcji melodyjnych jamów (i zasłużonej recenzji) dostaliśmy zestaw sennych b-side'ów (za karę tylko Krótka Piłka), które chyba nie mogły się zmarnować i tak wylądowały na Here Comes The Cowboy. Okej, trochę się znęcam nad Maciem, ale ostatecznie to wciąż są "spoko" piosenki i raczej daleko im do poziomu Męskiego Grania: "Finally Alone", "On The Square" czy chyba najfajniejszy tu "All Of Our Yesterdays" (bo są emocje, co nie?) to typowa demarcowszczyzna, którą znamy i lubimy. Ale gdy posłuchałem openera, to wzięła mnie cholera (no i równocześnie miałem atak śmiechu, bo co to ma niby być, muzyka do czekania na przystankach?). Szkoda, że tak to wszystko wyszło, bo kto za kilka lat będzie pamiętał o tej ledwie szóstkowej płycie? Ale i tak się nie żegnamy, do zobaczenia niebawem #podsumowanie2010s –T.Skowyra

"Miss Żużla". Uwielbiam tak skrojone funkowe gitary. Uwielbiam takie odrealnione, z lekka komputerowe ”Wonky, Wonky, Wonky", które pozwala ponieść Cię wizualizacji pełnego luzu z okularami przeciwsłonecznymi w zestawie. Czego tutaj nie lubię? Braku zogniskowanej idei stojącej za tym wszystkim. Baśnie, jak bardzo miejscami dobre ("Bar Widok") niestety wydają się nieszkodliwym zlepem złożonym z kilku improwizowanych motywów pozbawionych ukierunkowanej myśli przewodniej. Mamy tutaj stworzone chwilą melodie, rytualnie repetowane, do których na ciepło dogrywają się narastające warstwy z kolejnymi przewidywalnymi permutacjami, w efekcie tworząc przyzwoite, ale niestety słabo zapamiętywalne kawałki pozbawione indywidualnego charakteru. Nie mogę powiedzieć, że płyta nie jest dobra, ale nie mogę też kategorycznie stwierdzić, że nie brzmi ona jednocześnie jak wszystkie losowe składanki Youtube Hot Indie Alternative Synthwave February 2019 New Hit! Niemoc stworzyła album nadający się bardziej pod promocję. Słuszny i niezobowiązujący bifor przed przyszłym koncertem. Bo na ten moment – jak bardzo chłopaków szanuję (jakoś ten Paramaribor w kontakcie był dużo ciekawszy) – ich muzyka zdaje mi się bardziej skrojona pod scenę niż domowy głośnik. Dlatego w zależności od warunków odsłuchu, możecie śmiało zamienić tamtą ocenę na górze na plusa. −M.Kołaczyk

Przez rodzinne koligacje serwisu za pisanie o Adonisie dostałbym linijką po łapach. Został zatem D A V I I C I, ale jak bardzo by się nad nim nie pochylać, potencjalna liczba znaków i sens słów z drobnymi zmianami pozostanie dokładnie ten sam. Ten sam rok, podobny styl, senny czar przepływających przez palce sekund spędzonych z materiałem. Najgorętsze superbohaterskie uniwersum polskiego hypnagogic popu znowu nadaje. Ideały nakreślone kilka lat temu przez chillwave'wowców nigdy przez nadaną na nowo chałupniczość nie brzmiały tak swojsko swoim junacko zakręconym, nadwiślańskim wąsem. 2009 to międzykontynentalna i międzyczasowa podróż myślą gubiącego się w fałdach antycznej wersalki człowieka, zapadającego się duchem i ciałem pod wpływem masy otulającego go dźwięku. Adonis, D A V I I C I, dwie strony tej samej rozpuszczonej kwasem monety, tym razem obserwowanej z jej bardziej melancholijnej strony, w której w każdym słowie czai się pułapka VHS-owych odniesień i wypychania wszystkiego nadmiarem odniesień do nostalgii i duchologii, z których bezproblemowo można utworzyć zarys błyskawicznie kończącej się dla gracza alko-gry. Wypełnia cię tęsknota, ambiwalentny smutek zmieszany z euforią z niejednoznacznie dawkowanym popowym pięknem częstującym cię błogą ekhm ekhm... nostalgią (leci pierwszy strzał do gardła). Panowie i wszystkie odpryski tej drużyny to fenomen. Urokliwy, unikalny, charakterystyczny i niepopadający nigdy w swojej eskapistycznej fascynacji "tym co było" w okrutny banał. Chórki, synthy, niezrozumiałe mamrotanie mieszające się z pomarańczową paletą barw i obezwładniającym upałem dochodzącym zza okna. "Nieuchwytny kwit", "Z chmur konfetti" "2009", "Dryf", a ja czuję się idealnie, idealnie/że nie wyobrażam sobie, że mogło być lepiej... Tu są moje łapy. Rednecz wal śmiało, ja i tak już wygrałem.

−M.Kołaczyk

Ambitions Prinsa Thomasa to nierówny album, któremu daleko do tegorocznego top 10, trochę bliżej do top 72, a rok jest marny. Peak przypada na środek tracklisty, bowiem poziom wzrasta z numerami 3, 4 i 5. "Feel the Love" to coś na kształt deep-ambient-gospelu (? think about it), zestawiający ożywiające szarpnięcia z rajskim wokalem. Goręcej robi się w narastającym, nawarstwiającym się w różnorodność dźwięków "Ambitions", którego bębenki malują tropikalne szlaczki. Natomiast "Fra Miami til Chicago" jest eleganckim deep-house'em, drążącym swoją ścieżkę pulsującym, mięsistym bassem. Prins odpuszcza w odpowiednich momentach. Rozluźnia, by ze zdwojoną siłą naprężyć. Jednakże, ciężko mi orzec, czy to płytka powściągliwa czy po prostu bezpieczna, stonowana czy zwyczajnie nudna. Gdyby rozciągnąć te trzy kawałki na 50 minut, można by mówić o ścisłym top 46. –N.Jałmużna

Damon Riddick swój artystyczny peak ma już za sobą (obym się mylił!), bo równo dekadę temu ukazał się kolos Toeachizown. Nie oznacza to w żadnym razie, że mistrz modern funku złożył broń, bo od czasu do czasu podrzuca nam kolejne wystudzone gemy. Takim mały zbiorem jest EP-ka STFU II – leniwie sączące się, zapętlone synth-funki działające jak orzeźwiający balsam w te upalne dni. Jasne, nie ma się co krygować: to zaledwie ciekawostka w zbiorze Dâm-Funka i przypis do jego charakterystycznej trajektorii składania bitów. Ale jeśli ktoś kocha te jego niespieszne, wręcz usypiające wibracje, to nie odmówi sobie zaaplikowania ambientalnego "The Flow", delikatnie bujającego "Compos Mentis", czułego micro-house'u "Deeper" czy kojącego "Ladera Heights" kojarzącego mi się odrobinę ze spokojniejszą stroną Metro Area. Nie ma wyjścia – polecam bez zastanowienia. –T.Skowyra

W życiu 03 Greedo nie jest zbyt wesoło, jednak skazany na 20 lat więzienia raper z LA nie przestaje tworzyć. Razem z Mustardem (który ogarnął temat zawodowo) wydał w tym roku swój drugi oficjalny album (choć pamiętajmy, że na koncie cała masa mixtape'ów) pod trochę ironicznym tytułem Still Summer In The Projects. I faktycznie: choć są tu rozkminy o sytuacji Greedo (Ohgeesy nawija: "Free my nigga Greedo out the motherfucking prison") i dużo tu smutniejszych bitów, to jednak nie ma mowy o wymiękaniu. W gąszczu poprapowo-autotune'owych jointów da się wyłapać letni wajb – już na wstępie witamy się z zajebistym g-funkowym "10 Purple Summers". Podobnie dzieje się w "Trap House", gdzie gospodarz dostarczył przebojowy refren. Z kolei z drugiej strony mamy minorowy trap "Loaded", pianinkowy "In The Morning" oraz przede wszystkim lśniący tu najmocniej, zamrożony modernistyczny trap przyszłości "Change Your Mind" (that's my jam), i tu faktycznie Słońce nieco chowa się za chmurami. Tak czy inaczej, na odcinku muzycznym 03 Greedo wciąż całkiem rządzi. –T.Skowyra

Shay Lia to kolejna dziewczyna znakomicie odnajdująca się w r&b. Koleżanka Kaytranady (pamiętacie chyba "What's Your Problem") po serii singli wreszcie ułożyła coś większego. Jej EP-ka Dangerous to siedem tracków skaczących sobie z gracją po przyjemnych terenach dziewczęcego r&b: opener kradnie show dzięki wymuskanym syntezatorom w stylu pana Celestina (choć to wcale nie on odpowiada za tło), 90sowe "Voodoo" z Buddym nieśmiało zaprasza na parkiet, "Blue" przenosi nas do ambientowego schronu, w wycofanym dance'owym wolniaku "Good Together" mamy podkład trochę schowanego Pomo, a ostatnie numery to już pełen elegancji soundtrack do imprezowania. Wszystko to sprawia, że Shay zasługuje na więcej uwagi, a przy odrobinie szczęścia być może uda jej się zawojować mainstream. Życzę jej tego z całego serca. –T.Skowyra

Essentials: soulowe ciepło i wplatanie się w warkocz Sade; drżenie powietrza między żaluzjami z plastiku, koronkowa bielizna – dwuczęściowa (nie od kompletu), trochę miłosnego wstydu, cytryna w kawie przelewowej. Płyta pełna ciała, mariaż muzyki pościelowej i classy r&b – Erika robi piosenki bezzarzutowe. Na przestrzeni "Little Bit" wszystko płynie, rozpływa się, rozmywa, rozleniwia, rozrzewia; "Photo of You" zapętla się przez pojedyncze, saksofonowe zaznaczenia obecności i jednostajność rytmiczną, odpowiedź na potrzebę spokoju (chociaż mogła sobie odpuścić komputeryzowanie swojego głosu jak u Spike'a Jonze'a). Deszczowe "hej, to ja" (Eriki i moje) zamiast "hello, it's me" Adele, please leave a message, bo choć nie lubię rozmawiać przez telefon, lubię twój głos. "Good Time" ma potęgę singlową i nie chce wyjść z głowy, ma w sobie coś uśmierzającego, coś na wskroś melodyjnie ujmującego, istny potwór estetyczny, cieplizna. O Erice jest jeszcze raczej cichutko, co mam nadzieję niedługo się zmieni, bo z tymi niewielkimi, leniwymi uniesieniami świat sprawia wrażenie, że może się układać dokładnie. –A.Kiszka

Ci, którzy śledzą bacznie scenę IDM-ową pewnie już dobrze znają Many Any. Andrew Field-Pickering, amerykański producent i m.in. założyciel labelu Future Times, zebrał sporo pochwał za swój kolejny longplay i właściwie trudno się dziwić. Znakomicie radzi sobie z odwzorowaniem patentów złotej ery inteligentnej muzyki tanecznej, ale ciągle ukradkiem zerka w przyszłość – trochę tak, jak robi to Skee Mask, choć Maxa interesują nieco inne tereny. W openerze buszuje po dyskografii Autechre (wybierając zresztą bardziej "słuchalne" fragmenty), "Fly Around The Room" to próbka kompaktowego techno ze sporą ilością kombinacji z teksturami, a z kolei closer to instrumentalny hip-hop ze starej szkoły lat 90. Wszystko całkiem nieźle się ze sobą klei i pasuje, tylko brakuje mi trochę bardziej wyrazistego, autorskiego rysu – "spoko" słuchanie, ale ciężko znaleźć coś, co sprawi, że będę pamiętał o tym materiale za pół roku. No może "Shoutout Seefeel" – trwające prawie dwanaście minut serce albumu, gdzie deep-house spiera się z techno o kształt całości, a obserwacja tej walki pochłania kompletnie i nawet nie czuć, kiedy track się kończy. I za to propsy. –T.Skowyra