Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Urodzona w Londynie, ale mająca albańskie korzenie Dua Lipa już od jakiegoś czasu szykowała się do roli nowej gwiazdy mainstream popu. I rzeczywiście udało jej się uzyskać zamierzony cel już nie tylko dzięki nabijającym miliony wyświetleń singlom, ale całej płycie. Trzeba naprawdę docenić to, że na albumie znalazło się wszystko to, co wabi masy: są przystępne i lekkie songi ("Genesis"), są słoneczne Baleary ("Hotter Than Hell"), pompatyczne ballady ("Garden") czy przyrządzony w delikatnym sosie EDM ("New Rules"). Tu należą się brawa, ale skłamałbym, jeśli napisałbym, że Dua Lipa to popowy album, na jakim zawsze czekam. Niestety w piosenkach nie doszukamy się nawet odrobiny własnego stylu czy pomysłu – schemat to za mało powiedziane. Wyjątkami są przyciągający uwagę "Be The One" i całkiem nośny refren "Lost In Your Light", ale na długograju jest jeszcze 10 innych piosenek. Czyli trochę lipa. –T.Skowyra
Przyznaję, że tego się trochę nie spodziewałem. Tylko z ciekawości sprawdziłem singiel "Talk To Me", aby upewnić się, że muzyka Kari Amirian nadal brzmi jak podniosły, wystylizowany art-pop, który kompletnie po mnie spływa. A tu niespodzianka: syntezatorowe motywy przypominają Class Actress, a refren daje do zrozumienia, że podopieczna labelu Nextpop zupełnie zmieniła muzyczną ścieżkę, którą dotychczas podążała. Oddychający, pachnący balearycznym powietrzem, sprawnie wyprodukowany, oparty na klawiszach, szukający chwytliwych melodii pop − taka metamorfoza mi się podoba. Nawet jeśli piosenki z I Am Fine nie porywają tak, jakbym tego chciał (moją ulubioną jest orzeźwiający "Sirens", a najmniej ulubioną rozwlekła ballada "Tammy"), to nie mam problemu właściwie z żadnym indeksem (czasem mam problem ze zbyt ekspresyjną, lekko skandynawską manierą wokalu, ale można się przyzwyczaić). Więc powtórzę raz jeszcze: tego się nie spodziewałem, ale nie mam nic przeciwko, aby takie zaskoczenia przytrafiały się polskiemu popowi znacznie częściej. −T.Skowyra
Wygląda na to, że brytyjski mistyk już całkowicie wyeksploatował swój towar eksportowy, czyli nęcącą miłośników nocnych podróży metrem, tajemniczość. Aura niedopowiedzenia, która niegdyś intrygowała, obecnie brzmi jak archaiczna pieśń przeszłości. Dźwięki zawarte na Subtemple/Beachfires to groteskowa mutacja dyskrecji elevator music. Najbardziej w tym wszystkim irytuje niezdecydowanie Buriala, próbującego eksperymentowania na pół gwizdka, tj. takiego, które nie wyalienuje rzeszy wyznawców Untrue. Z obawy przed niespełnienieniem ich oczekiwań, od dobrych kilku lat zamiast wydać trzeci pełnoprawny longplay, artysta wypuszcza epki, singielki i inne pierdółki, których ukoronowaniem w tym roku jest dark ambient do kotleta. –Ł.Krajnik
Wavves najbardziej polubiłem (pewnie nie tylko ja) za beztroski, napakowany hookami King Of The Beach, który kapitalnie nadawał się do roli umilania wakacji. Kolejne wydawnictwa Nathana Williamsa i SPÓŁKI nie wykrzesały z siebie już tyle dobra i właściwie nie wniosły niczego nowego do dorobku bandu. Goście cały czas garściami czerpią z power popowego CZADU i punkowego naparzania po linii Ramones, przez co ich numery są do siebie mocno zbliżone i czasem trochę się ze sobą "zlewają". I to słychać na najnowszym You're Welcome, który po raz kolejny atakuje tą samą dawką gitarowego wycisku prężącego się na rozgrzanej plaży. Choć to akuat jest fajne, ale niekiedy podbicia, melodie czy chórki sprawiają wrażenie wymuszonych i sztywnych, a grajkom zwyczajnie brakuje luzu. Zabierając się za słuchanie miałem tego świadomość, więc mimo wszystko ostateczne wrażenie jest pozytywne, bo przecież nie każda płyta musi być wizjonerska i odkrywcza − czasem wystarczy kilka riffów i nośny refren. −T.Skowyra
Odmieniony Colin Stetson wrócił na stare śmieci. Gdyby potraktować dyskografię Amerykanina eliptycznie i pominąć fragmenty, w których zamieniał się w różne kategorie estetyczne: w redukcjonizm Arvo Pärta albo kampową pompatyczność monumentalnej kompozycji H.M. Góreckiego (Sorrow, 2016), to All This I Do For Glory w porównaniu z trylogią pamiętającą jeszcze poprzednią dekadę, okazałoby się dziełem rewolucyjnym. Bo zdaje się, że koncepcja akademickiego minimalizmu dzisiejszemu Stetsonowi nie wystarcza i jego skrajnie eksperymentalny jazz szuka innych rozwiązań rytmicznych i bawi się tempem jak choćby szarpiący struny Glenn Branca. A to znak z całą pewnością dobry – Stetson za sprawą konsekwentnego stosowania swojej – powiedzmy – "autorskiej" (choć adekwatniejszym określeniem byłoby chyba "charakterystycznej"), nieortodoksyjnej techniki gry na wszelkiej maści aerofonach już osiągnął bodaj największą rozpoznawalność we współczesnym "alternatywnym mainstreamie". To ukonstytuowanie unikalnego stylu z kolei pozwala odbywać trans-gatunkowe wycieczki, efektem których właśnie tak intensywne, tym razem silnie niemelodyjne przeżycia jak All This I Do For Glory. Jest tylko jeden problem, mianowicie metoda Colina Stetsona na przestrzeni lat zmienia się na poziomie mikro, nie makro, tak więc aktywne i zaangażowane słuchanie jest niemal niezbędne by nie ulec iluzji powtarzalności oraz toporności. Z kolei takie, pożądane, obcowanie z muzyka kosztuje nas niestety więcej czasu. –W.Tyczka
Karkołomnym, niemożliwym wręcz zadaniem byłoby zliczyć wszystkie follow-upy do Scarface, jakie wykluł dorobek światowego hip-hopu. Zawrotna kariera Tony'ego Montany stała się źródłem inspiracji dla rzeszy nieopierzonych, chwytających za majka hustlerów rozsianych po całych Stanach, ale młody Gi z Detroit już całkiem poleciał z tematem po bandzie: w zeszłym roku było Sosa Dreamz, teraz Payface z karykaturalnie przedrukowaną okładką i wejściem samplem z zamykającego dzieło De Palmy Morodera. Na szczęście ta monotematyczność zupełnie nie przekłada się na tkankę samego mixtape'u: znajdziecie tu mrugnięcia okiem do west-coastowych korzeni, ciepłe wibracje balladowego r&b, ale i taktownie wtłoczone w g-funkowe schematy echa kodeinowego trapu. Payface nie jest może tak spójne (czytaj: bezczelnie słoneczne) jak zeszłoroczne kolabo z Cardo Got Wings, ale broni się właściwie od każdej strony (flow, hooki, plamiaste podkłady), choć i tak mam cichą nadzieję, że to tylko przedsmak właśnie przed drugą odsłoną Big Bossin.–W.Chełmecki
Dobrego power-popu nigdy nie za wiele. Tym bardziej jeśli wymyka się power-chordsowym schematom i najntisowym tropom indie-rocka, nieśmiało zerkając w stronę math i sophisti. Stąd już tylko krok do progresywnego popu. Charly Bliss mogłoby być kolejnym MELODYJNYM indie bandem, który serwowałby zaledwie przyjemne hooki, ale dzięki umiejętnemu komplikowaniu aranżacji i harmonii, osiąga swój mały kompromis między bezpretensjonalną przebojowością a "skromnym wyrafinowaniem". Przesłodzone twee wokale, wielkie refreny i wspaniała sekcja wystarczają by grać jak, hmm... Deerhoof w wersji pop-rockowej i ja oczywiście to kupuję. –J.Bugdol
Sytuacja jest taka, że młody protegowany Pharella z Compton nagrał sobie EP-kę na bitach Kaytranady i to jest najlepsze 16 minut, jakie możecie sobie dziś zapodać. Buddy może nie jest póki co tytanem charyzmy, ale jego nieco goldlinkowe flow zupełnie daje radę, nie gubiąc się nawet na tak wymagającym podkładzie, jak tubylcze "Guillotine". Zostając przy podkładach: autor 99.9% przygrywa tu z właściwą sobie precyzją, spajając te pięć zróżnicowanych w sumie utworów charakterystyczną duchotą i przypominając, że w sterylnym, programowanym funku nie ma sobie dziś równych. Ocean & Montana to skompresowana, pozostawiająca z poczuciem lekkiego niedosytu paczuszka na upalny dzień, na której obiecujący raper spotyka fenomenalnego producenta – grzechem byłoby o niej nie wspomnieć. –W.Chełmecki
Kara-Lis Coverdale to Kanadyjka komponująca modern-klasykę obłożoną najróżniejszymi elektronicznymi przypisami. Działa w muzycznej niszy wypuszczając limitowane wydawnictwa, nic więc dziwnego, że nie bryluje w mediach i nie cieszy się popularnością. Ale moim zdaniem warto przyjrzeć się dokładniej jej ostatniej kompozycji. Grafts to nagrana dla Boomkat, ponad dwudziestominutowa mikro-suita mieszcząca w sobie kilka segmentów zespolonych w spójną całość. Brzmi to jak obszerne promo solidnego longplaya, ale w ciągu tych 20 minut postawiono wyłącznie na treść. I tak Kara-Lis zmieściła w jednym naczyniu praktyki Ovala, chłodną proto-elektronikę z przedziału Else Marie Pade, ozdobiony ślicznymi ornamentami minimalizm à la Glass, siateczkowe podmuchy Maxa Richtera czy wreszcie wyciszający ambient zapewniający ukojenie w finale. We wszystkich fragmenty da się wyczuć czuwającą kompozytorkę, której udało się stworzyć coś nie tylko formalnie inteligentnego, ale zwyczajnie urokliwego. –T.Skowyra
To już druga płyta Afghan Whigs po reaktywacji i kolejny raz – zupełnie tak samo jak przy okazji Do To The Beast – myślę sobie, że trochę szkoda było porysować tę zamkniętą w pomnik, zwieńczoną opus magnum zespołu dyskografię. Z drugiej strony trudno wyrokować czy ten reunion to bardziej przyczynek do kombatanckich występów czy platforma Dulliego do hobbystycznego wydawania piosenek, ale też zachowajmy rozsądek – niech ma. Jeśli mówimy natomiast o tym drugim przypadku, trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z zaledwie mglistym echem dawnych uniesień, a sam Greg przez lata wyraźnie stracił (przynajmniej w wersji studyjnej) na swojej charyzmie, sile i namiętności, co jest – jak słusznie komentuje jeden z użytkowników RYMa – ogromną stratą dla indie-światka. In Spades to płyta zupełnie bezbarwna, pozbawiona wybijających się pomysłów, taka do przesłuchania raz i nie wracania, a może nawet do całkowitego olania pod wpływem opinii jakiegoś losowego bozo z Porcys. Bo jeśli nie jesteście akurat oddanymi fanami, to raczej niewiele stracicie. –W.Chełmecki