Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Też tak macie? Że sobie siedzicie w pokoju tak schyleni, wiążecie sznurówki, bo się rozwiązały i wasz kolega niezdara się przewraca i tak se przez przypadek znienacka ląduje swoim penisem w twoich ustach, a ty się dławisz się i nagle wchodzi twój stary zdziwiony, a ty nie możesz się uwolnić, bo jeszcze buta nie zawiązałeś, a wiążesz bardzo wolno, bo nie umiesz wiązać i nie chce sobie dać wytłumaczyć (stary nie but), że to wszystko tak przez przypadek, bo podłoga jest śliska i w ogóle to z kolegą jesteście sto percent hetero, dzikie samce alfa. Woof! Woof! Albo też tak: dzień jak co dzień, jak se piszesz reckę i nagle ci stary włazi do mieszkania, żeby powiedzieć, że ci generalnie wierzy i w wojsku też tak się działo i że sznurówki to kiła i to nie Polacy są, a tam se na wieży leci Harry Styles, no Styles se leci, Harry Styles – to se teraz spróbuj wytłumaczyć z tego cwaniaku...−M.Kołaczyk
Dla mnie osobiście Real High to najrówniejsza, zawierająca najwięcej zapadających w pamięć motywów, najbardziej treściwa seria piosenek zamieszczonych na jednym wydawnictwie sygnowanym nazwą Nite Jewel. Właściwie każdy indeks to osobna, posiadająca własną tożsamość historia – "Had To Let Me Go" to emocjonalna pieśń wtopiona w relaksujący, beatowy vibe, szklisty synth-pop "2 Good 2 Be True" działa jak leczniczy balsam, tytułowy rozpływa się w kosmiczno-kontemplacyjnym ambiencie, "The Answer" atakuje natomiast żwawszym, deep-house'owym pulsem, a charakterystyczna cyrkowa melodyjka stanowi szkielet "I Don't Know". Następne songi, czy to będzie "When I Decide (It's Alright)" czy "Who U R", nie odstają, a wręcz fantastycznie budują klimat zagubienia i niepewności, który Ramona potęguje swoim wokalem (na przykład piękne rzeczy dzieją się w "Obsession"!) i rozterkami w warstwie lirycznej. Więc jestem jak najbardziej zadowolony. A skoro tak, to polecę ("lecimy tutaj...") jeszcze małą ciekawostkę: zestaw b-sideów, demówek i niepublikowanych numerów Real High, który wczoraj (5/7/17) pojawił się na Bandcampie ("Never Show" do singli roku). Też fajna sprawa. –T.Skowyra
Emo revival od dobrych kilku miesięcy ledwo zipie. Zaryzykowałbym stwierdzenia, że powracający z do bólu przeciętnym krążkiem American Football na swój sposób zakończyli to, co ongiś "zapoczątkowali" (oczywiście w dużym cudzysłowie, jako że genealogicznie wyróżnić można co najmniej dwóch wcześniejszych protoplastów gatunku). Stąd mimo niepokojącej posuchy, cieszy fakt, że na scenę wbija kolejny sklejony team grający mniej abstrakcyjne post-abacusowe (Masked Dancers: Concern in So Many Things You Forget Where You Are) math emo nie uciekające w tandetę. Hooki na miejscu, trywialne, nacechowane młodzieńczą wątpliwością i zachwycająco proste teksty świetnie współgrają z płaczliwą manierą dostarczającego wokale duetu. Jest ciekawie, odtwórczo, ale nadzwyczaj lekko i absolutnie nie pretensjonalnie. Solidne elevator emo schyłku drugiej fali midwestów. –W.Tyczka
Last but not least – powolutku nadrabiamy zaległości na odcinku elektronicznym. O Actressie zwykło się ostatnio pisać "w kontekście". Afrocentrycznym, londyńskiej klubówki i tak dalej, i tak dalej. Porzucając jednak rozważania na temat okoliczności powstania AZD, chciałbym tutaj wynotować taką moją krótką, silnie zsubiektywizowaną impresję. Otóż Darren Cunningham dwa tysiące siedemnastego roku brzmi jak lepszy Andy Stott z wysokości Too Many Voices. Nie dość, że tym albumem wyraźnie przeprasza za obłąkaną, chaotyczną sambę zatańczoną na podziemnych torach Piccadilly line (vide Ghettoville), to jeszcze zamiast na dezintegracji poszczególnych dźwięków, skupia się na ich integracji. Bank skatalogowanych w ramach R.I.P. wyimków spotyka tutaj motorykę Splazsh. Album środka, dobry znak – Actress's back on track. –W.Tyczka
W tym roku z nowymi dźwiękami zameldował się również Ricardo Villalobos – chilijski mag tworzący kunsztowne, "minimalistyczne freski". Empirical House w zasadzie nie przynosi żadnego nowego rozdania, więc trudno, aby album zaskoczył tych, którzy znali poprzednie nagrywki producenta. Natomiast godzinna dawka utkanego z pietyzmem, przyczajonego, intymnego micro-house'u powinna wyjść na dobre każdemu, kto chciałby się odprężyć. I tak jazzujący bas zespolony z bitem w "Widodo" przywołuje Luomo, tropikalny chłód lasów Voices From The Lake znajdziemy w "Bakasecc", a dwa ostatnie tracki uśmiechają się do dyskoteki w duchu Akufena. Krótko mówiąc: Villalobos spłodził potwornie wciągający zestaw, w którym zabrakło czasu na przynudzanie. –T.Skowyra
Eh.. Kolejny Don Kichot próbujący zmieścić się w modnej szufladzie neo-soulu. Niestety, wymagająca stylistyka nie dała się ujarzmić, ponieważ Christianowi Bershajowi brakuje charyzmy jego idoli. Autor Priscilli jest okropnie niefinezyjny, gdy forsuje swój koślawy swag białego, amerykańskiego chłopca. Zdecydowany kciuk w dół za najdłuższe trzydzieści minut ostatnich miesięcy. –Ł.Krajnik
Ikonika wypłynęła na początku dekady razem z falą post-dubstepu. Ale nie zasiedziała się długo w tej szufladce, bo już na kolejnym longplayu Aerotropolis sprawdzała się w house'owym graniu zasilanym przyjemnymi melodiami modern-funku. I kiedy dziś wracam do tej płyty, to ciężko mi narzekać. Nie inaczej jest z najnowszym Distractions, z tym że tym razem Sara Abdel-Hamid przeniosła się ze swoim sprzętem i pomysłami do miasteczka purpurowych basów, retro-synthów i modernistycznego r&b. I dla mnie to jest jeszcze lepsza opcja, bo kupuję klawiszowy rap w "Sacrifice", z łatwością zagłębiam się w te statyczne jamy ("435", "Lossy" czy "Not Actual Gameplay") i akurat jestem fanem kubistycznych konstrukcji Kingdoma (wsłuchajmy się w "Lear" czy "Love Games"). Jest nawet nieśmiała odpowiedź na "Bank Head" w rozkosznie zimnym "Noblest", więc chyba nawet nie muszę wspominać, że na końcowej stacji "Hazefield" wita nas Jessy Lanza ze swoim cudownym głosem. Sprawdzajcie. –T.Skowyra
Gdy w grudniu widziałem Cigarettes After Sex na żywo, to gdzieś pomiędzy smutkiem nieobecności i używanym rozchwianiem doszedłem do wniosku, że jednak czekam na tę płytę. Cóż, nie wyszło tak, jak chciałem. Mistrzowie tumblr-core'u po uroczej EP-ce z 2012 roku nie do końca sprostali oczekiwaniom i wypuścili na świat płytę, na której praktycznie wszystkie utwory brzmią jak odrzuty z sesji: nuda, odcinanie kuponów, powtarzalność, opróżniony aszynbecher. Emocjonalny szantaż, na który zazwyczaj się nabieram, tym razem nuży każdą przeciągniętą frazą, każdym wolno wybitym akordem i każdym naiwnym wersem, a mieszanka slow-core'u i dream-popu już nie urzeka kawiarnianym romantyzmem. Wydaje się wręcz, że przeznaczeniem tego wydawnictwa jest muzyka tła. Reasumując: palenie jest przyczyną zawałów serca i impotencji, zawiedzione oczekiwania często skutkują złamanym sercem. Dlatego lepiej rzuć/porzuć, ewentualnie skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą. –P.Wycisło
Jimmy Page kiedyś powiedział, że gitara akustyczna ma w sobie więcej emocji niż jakikolwiek model Mooga. Gdyby facet posłuchał Windswept, to by nie gadał takich głupot. Johnny Jewel wysmażył bowiem ścieżkę dźwiękową, która wzruszy nawet największego twardziela. Zawieszone pomiędzy snem i jawą, ambient-popowe cukierki smakują prawie tak dobrze jak popisy Julee Cruise, ozdabiające lynchowskie uniwersum kilka dekad temu. Jak widać elektronika przywdziewająca retro uniform nie jest skazana na synthwave'owy syndrom estetycznego fetyszyzmu. –Ł.Krajnik
Michał przy okazji zeszłorocznego długograja Snoopa zastanawiał się, czy kogoś ta postać jeszcze dziś interesuje. Chyba mogę zaliczyć się do tego grona, bo regularnie sprawdzam nowe nagrywki rapera, co w przypadku Neva Left radzę zrobić i wam. U Dogga, oprócz śmierci i podatków, pewny jest również zapas pewnej łatwopalnej substancji i przynajmniej kilka porządnych wałków na jeden album. Na tegorocznym LP doliczyłem się takich dziesięciu, a jako że ogólnie tracków jest tu szesnaście, łatwo wykombinować, że ponad połowa tego materiału to rzeczy przynajmniej dobre. Automatycznie stawia to Neva Left poziom wyżej od Collaid i czyni album najsolidniejszym w katalogu amerykanina od jakichś dziesięciu lat. Najjaśniej lśni tu wyluzowany "Go On", przywołujący współpracę Snoopa z Neptunes, ale niewiele ustępuje mu choćby przedostatni w zestawie słoneczny, rwany "I'm Still Here". Odpalcie całość i przekonajcie się sami. –S.Kuczok