Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
"Christine" Adama Wazonka towarzyszy mi nieprzerwanie od grudnia zeszłego roku, dziś trudno zliczyć bilety skasowane z tym numerem na uszach. Soliterre – zespół tego samego Kanadyjczyka czeka podobny los, bo nie sposób oprzeć się tym sophisti-popowym cukierkom, które idealnie trafiają w moją wrażliwość. Double Life stanowi hołd dla naszych idoli: przecież takie "Cry" musi być pamiątką z wycieczki po domu Michaela Jacksona, kiedy panowie z Vancouver wykorzystując chwilę nieuwagi, zakosili z jakiejś szuflady taśmę z niepublikowanym odrzutem z Off The Wall. Wazonek jest songwriterskim koksem, ogromna ilość bodźców nie przesyca. Wiecie, niektóre zespoły tworzą tak, jakby nieumiejętnie składali meble według instrukcji, te jakoś się trzymają, ale dziwnym trafem zostaje im masa śrubek i innych części, które później wpychają gdzie popadnie, albo próbują złożyć z tego coś dodatkowego, ale niestety efekt jest miałki, po kilku użyciach zaczyna skrzypieć. Soliterre zmontowało sobie całkiem solidną szafę z wykorzystaniem wszystkich potrzebnych elementów, czyli tych hooków, harmonii wokalnych, nieoczywistych akordów. No i teraz mają gdzie trzymać płyty Steviego Wondera, Steely Dan, Wham, Scritti Polliti, Spandau Ballet, a z nieco nowszych bandów: Tigercity i Ice Choir. Tymczasem ja wysyłam CV do Ikei. –A.Kasprzycki
Sweat Enzo nie dają o sobie zapomnieć, wypuszczając kolejny album w 2017 roku. Tym razem starzy wyjadacze wytwórni Dark World siedmiokrotnie sieknęli nas w łeb swoimi gitarami, ale mnie te noise'owe bęcki nie bolą i proszę o dokładkę. Totalne "Butelki Z Benzyną I Kamienie" poszły jednak w odstawkę, bo Full Grown Cats jest mimo wszystko zdecydowanie mniej hardcorowe w porównaniu z poprzednim wydawnictwem Rok N Roll Porch, choć punktem spajającym oba tytuły może być "...", które niby możemy traktować jako ukryty track, ale biorąc pod uwagę tą byczą producencką wyjebkę stosowaną przez Sweat Enzo, prawdziwe DIY, mogli oni po prostu zapomnieć wyciąć te 27 sekund ciszy. Nowy album to po raz kolejny niskie ukłony w stronę klasycznego, amerykańskiego indie: Guided By Voices, Pavement, Built To Spill, ale z drugiej strony czuję, że nie są im też obce nieco bardziej przypudrowane, hardrockowe zespoły – popularne "dziadostwo". Takie "Can You Skip Me" to sytuacja kiedy jakimś cudem (nie wiem, dajmy na to, że na premierze nowego Jurrasic Park) T. Rex spotyka się na jednej scenie z Dinosaur Jr i rock'n'roll miesza się z dysonansami J Mascisa. To jeden z albumów, które można na luzie zapuścić jakiemuś skostniałemu wujkowi i jest szansa, że nie usłyszymy w zamian "no T.Love to to nie jest". –A.Kasprzycki
Adrenalina, wąsy, testosteron, gitarowe łojenie, płytowa "perełka", mięsiste riffy i dziki Mosh Pit pod sceną, czyli przemożna chęć i walka z własną ręką, aby nie zgrzeszyć, dając się ponieść egzaltacyjnej pisaninie znajdującej swoje miejsce w recenzenckiej hali sław: w miejscach w Teraz Rocku, o których nie miałeś pojęcia. A wszystko połączone z silną, krautowo-space rockową motoryką i analogicznym do tych gatunków odjechanym "cool" klimatem narkotycznego odjazdu. Zreasumujmy sobie kilka faktów: możliwość powrócenia do tego, co niosły ze sobą Hawkwindy, Amon Düüle i inne wartościowe zespoły spod znaku psychodelii lat 70., zmieszane ze szczeniackim garażowym etosem ścisłej fuzji silnego przesteru z jeszcze silniejszą hormonalną burzą, i to w 2017 roku. Ostatecznie bez szału, ale za to z bardzo przyzwoitym rezultatem. Odsłuch też zajeżdża silną retrospekcją, przemożną chęcią zrobienia sobie z miotły gitary, skurzenia blanta w jakiejś brudnej komunie czy też wicia się po podłodze i tłuczenia pięściami powietrza. Do samochodu w ściskającym garniaku i korpo na horyzoncie też się nada, ale pod warunkiem, że jedziesz sobie stówę pod prąd A-czwórką, ustawicznie rozjeżdżając przydrożne pachołki.−M.Kołaczyk
Dawno temu natknąłem się na wspaniały wywiad z Krzysztofem Zanussim. Uznany polski reżyser jak zwykle ze swadą, błyskotliwie i z humorkiem odpowiadał na pytania, przy okazji zdissował Depeche Mode i Tarantino oraz pochwalił Schuberta (Franza, nie Rudiego). Musze jednak przyznać, że w pamięć zapadła mi przede wszystkim przezabawna anegdota z czasów, gdy Zanussi wykładał na Sorbonie. Wspomniał, że w sali obok swoje zajęcia prowadził Jacques Derrida, ale pan Krzysztof z właściwą sobie skromnością dodał, że studenci wychodzili z wykładów francuskiego filozofa, by posłuchać polskiego profesora. Podobno zwracał się wtedy do oświeconych słuchaczy słowami: "ten pan z sali obok mówi nieprawdę, nie wierzcie mu". Dlaczego o tym wspominam? Otóż przeczytałem w internecie parę recenzji Sleep Well Beast i z bólem serca stwierdzam, że mówią nieprawdę. Nie wierzcie im. Ale jeżeli szukacie dobrej płyty na bezsenność, to trafiliście doskonale, bo działa niezawodnie. Sypiam całkiem nieźle, byku. –P.Wycisło
Autor mojego mojego ulubionego fragmentu w polskim rapie A.D. 2017 ostatnio nie zwalnia, i w ilości publikowanych tracków zaczyna konkurować już chyba tylko z LSO. Nie dziwi więc, że zeszłoroczna EP-ka przeszła trochę niezauważona.
Pikers na Regresie prezentuje się jako melodyjny TRAPISTA po linii Frostiego (hipnotyczno-kodeinowy highlight "Wybucham Powoli"), architekt elastycznego flow ("Jebać Trill") z niewymuszoną, intuicyjną nawijką na całkiem sensownych bitach (dziwacznie post-g-funkowe "Nie Znaczysz Nic"). Czyli w sumie nic nowego w tym temacie i absolutnie nie jest to tour de force tego rapera. Nie przeczę też, że przy tej ilości materiału można by dokonać nieco lepszej selekcji, ale mimo paru nierówności, warto poświęcić chwilę. Choćby dla subtelnego pojazdu na Taco. –J. Bugdol
"Thurston Moore luzuje majty".
No więc, główny bohater odkrywa uroki new-age'owego blubrania. Pozwala sobie na zatracenie w świecie fantazji, zaludnionym przez quasi-mitologiczno-okultystyczne symbole, rozpalające wyobraźnię każdego emerytowanego hipisa. Cyniczne oblicze współzałożyciela Sonic Youth w zaskakujący sposób zmienia się w sympatyczną sylwetkę proroka miłości. Ideologiczna relaksacja wpływa też na akordy. Pozornie skomplikowane, monolityczne suity to tak naprawdę wyluzowane jamy, które po prostu dostarczają szczerej radochy (artyście i publice). Tak miło i przyjemnie to u Pana Thurstona dawno nie było. –Ł.Krajnik
Co my tu mamy? A, to trójmiejscy The Fruitcakes. Na swoim drugim krążku, zatytułowanym nomen omen 2, panowie hołdują beatlesowskiej tradycji, starszej psychodelii (Syd Barrett, The Doors) oraz nowszej psychodelii (dwa pierwsze krążki Tame Impala, Unknown Mortal Orchestra) i trzeba przyznać, że całość prezentuje się całkiem udanie. To w znacznej mierze zasługa Maćka Cieślaka, który stawiając na oldschoolową produkcję, okazał się być dla chłopaków kimś w rodzaju George’a Martina (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje). Mogę narzekać, że zagrywki gitarowe The Fruitcakes aż za bardzo korespondują z tymi, które przed laty nagrała czwórka z Liverpoolu i w rzeczy samej 2 jest rewersem muzycznego wzorca kreatywności rodem z podparyskiego Sevres, ale co mnie to obchodzi, skoro lwia część 2 to naprawdę dobre piosenki. Przysłowiową "truskawką na torcie" jest wyróżniające się znakomitym refrenem "Sleepless", które mogłoby stanowić polską odpowiedź na "Chamber of Reflection" Maca DeMarco, ale to oczywiście nie wszystko, gdyż takie numery, jak chociażby melancholijne "He’s Calling You" oraz jazzujące "Dreaming My Days Away" też robią tutaj robotę. 2 to z pewnością jedna z najbardziej bezpretensjonalnych polskich płyt tego lata, dlatego warto jej zażyć jeszcze przed przyjściem kalendarzowej jesieni. Aha, wokalista śpiewa po angielsku bardzo dobrze, więc drogi Lucasie Tymański, nie musisz wzywać swojego taty, żebym stanął z nim w szranki w ramach lingwistycznego pojedynku przed komisją British Council, jak to niegdyś proponował pewnemu dziennikarzowi, który to raczył wypunktować jego rzekomo słabą angielszczyznę. –J.Marczuk
Jeśli szukacie w tym roku tanecznej elektroniki z obecnością "ludzkiego" ducha, zwróćcie się do Duńczyka Milána Zaksa. Pod aliasem DJ Sports producent kreuje sugestywną wizję post-klubowej muzyki, w której miejsce znalazły nie tylko aktualne nastroje, ale również sporo wycieczek w przeszłość. Kluczem jest inteligentna fuzja wszystkich czynników: na przykład w "World A" pojawia się Goldie i jego metafizyczna filozofia drum'n'bassu, która przenika footworkowe zakusy, albo "Fertile Crescent" to zwrot ku 90sowemu house'owi pozostający jednak w czasie teraźniejszym. Sporo tu Orbitalowej trajektorii, ambientowej refleksji, ale i rasowego, dancefloorowego grania. Dlatego polecam Waszej uwadze skondensowany zbiór Modern Species, który nie zasługuje na zlekceważenie i pominięcie, bo tak po prawdzie dla mnie to jeden z najlepszych tanecznych materiałów roku. –T.Skowyra
Już po szczodrze wypuszczanych przed premierą płyty singlach można było wnioskować, że do żadnej rewolucji w muzyce War On Drugs nie dojdzie. I bardzo dobrze: produkcyjny perfekcjonizm Adama Granduciela nie zawodzi, a A Deeper Understanding to logiczny, wygrubaszony następca dzieła z 2014 roku. Czyli nadal najważniejszymi punktami odniesienia są pieśni Springsteena i "Boys Of Summer", a ja wciąż mogę przybijać piątkę za odważną rewitalizację niemodnej (te solówki!) estetyki. To nie jest krążek wybitnych hooków – w porównaniu do Lost In The Dream wydaje się mniej przebojowy, pozbawiony wyrazistości. Tylko co z tego, skoro to album świetnych momentów, subtelnych detali i ciekawych dopisków na gatunkowym marginesie: basu w "Clean Living", widmowego solo na gitarze w "Knocked Down", Dylanowskiego closera. Heartland rock, który naprawdę chwyta za serce? W tym roku w pojedynku z Kozelkiem 1:0 dla "beer commercial lead-guitar shit". –P.Wycisło
Moją ulubioną płytą muzyczną jest 4:44 autorstwa rapera Jay-Z. Jay-Z to tak naprawdę Shawn Corey Carter. Urodził się w Brooklynie, więc zna się na problemach swojej społeczności jak nikt inny. Jest też znanym biznesmenem, tak więc wydaje się być najlepiej wykwalifikowanym rapowym krytykiem kapitalizmu. Ta postać jest bardzo ciekawa. Ponad dekadę temu funkcjonowała jako "brzydkie kaczątko" rapujące o szemranych interesach, a teraz zmieniła się w szlachetnego, pięknego łabędzia. Piosenki z tego albumu wytłumaczyły mi na czym polega rasizm oraz kryzys wieku średniego. Podsumowując, lubię 4:44, bo ma w sobie tyle mądrych aforyzmów, ile Jay-Z ma zmarszczek. –Ł.Krajnik