Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Nie do końca przekonał mnie poprzedni album Jeffa Rosenstocka, WORRY.; z POST- sprawa ma się zupełnie inaczej. Choć nie słychać tego od razu, Amerykanin zrewidował swoje podejście do pisania utworów, co znacznie odbiło się na stopniu ich szkicowości. Hymniczne, power-popowe melodie "USA" czy "All This Useless Energy" to tylko jedna strona medalu, którego rewers stanowi cierpliwe jak na standardy żłopiącego hektolitry browarów nadpobudliwca grzebanie w kompozycji. Z drugiej jednak strony tylko trochę mniej przekonują mnie utwory jadące na samej przerośniętej charyzmie ("Yr Throat"!), więc już sam nie wiem w co mam wierzyć – czyli zupełnie jak Jeff, który w lirycznym centrum płyty umieścił rozczarowanie swoim miotającym się w poelekcyjnych konwulsjach kraju. Jest to zresztą album bardzo amerykański – amerykański w taki sam sposób, jak zupełnie przecież różne Born To Run i Bee Thousand, wymieniane tu zresztą nieprzypadkowo. W każdym razie: POST- to nie tylko natychmiastowy kopniak energii, ale i wyraźne świadectwo progresu, dlatego łapka w górę to jedyna możliwa opcja. −W.Chełmecki

All Melody to poważna sprawa. Ważna, muzyka poważna, wchodząca w alians z ambitnym ambientem i przejmującym, maksymalnie minimalnym techno. Nie chcę wyjść na zdrajczynię narodu, ale gdy myślę o muzyce klasycznej, czy współcześniej – o ambiencie – to myślę głównie o Niemcach; o Wolfgangu Voigtcie, o Wagnerze, o Schumannie, o Bachu czy Beethovenie. Nils Frahm przychodzi w tych myślach z pewnym suspensem, zawsze kojarzyłam go głownie z Music for the Motion Picture Victoria – z płyty, którą każdy samobójca niebojący się wyskoczyć z okna, mógłby mieć w słuchawkach podczas wykonywania swojego własnego coup de grâce. Symptomatyczne dla Frahma jest to, że czegokolwiek się nie dotknie, nie schodzi z tonu – tego absolutnie nieirytującego patosu, posiadającego roztysięczniony na kawałki, symptom jakiejś nieokreślonej straty melancholijnej. Mogłabym się tu rozwodzić o dźwiękowej kunsztowności, niemieckim perfekcjonizmie i udzielającej się emocjonalności Nilsa, przy okazji rozciągając ten tekst do rozmiarów recenzji – bo jest dopiero marzec, a ja już wiem, że ten album zmieści się w ścisłym top moich muzycznych miłostek; ale powiem jeszcze tylko jedno – moją ulubioną częścią składową tej płyty są utwory na niej najdłuższe, które otwierają mi serce nawet skuteczniej niż LSO w podzięce. "Human Range", "All Melody" i "Sunson" to imponujące monumenty, które wzbudzają uczucie bycia zupełnie nigdzie i przypominają, poprzez nawiązywanie relacji bezdotykowej – jak wygląda odczuwalne fizycznie bicie serca, jakby ktoś zapomniał. –A.Kiszka

African Ghost Valley wygrywa swoje dark-ambientowo-drone'owe soundscape'y w smutnym świecie, w którym nie ma już miejsca dla organicznej muzyki Jóhanna Jóhannssona. AKI to, raz jeszcze za wyeksploatowaną już do granic możliwości maksymą, soundtrack do prawdopodobnie nieistniejącego filmu. Sci-fi z grupy first contact movies. Childe Grangier ogrywa przestrzeń z niezwykła dramaturgiczną wprawą. Korzystając z inwentarza znanych i lubianych, szafowanych w obrębie gatunkowej niszy elektroakustycznych wyimków, bawi się w dźwiękonaśladownictwo i muzykę ilustracyjną rodem z alt-hollywoodzkich produkcji. Koło co prawda nie zostało wynalezione na nowo, ale szelest kostiumu astronauty i jego wielkie buciska zatapiające się w cienkiej warstwie księżycowego pyłu brzmią nad wyraz sugestywnie. Bez próby wytworzenia charakterystycznego dla fabuły utworów filmowych i literackich napięcia, najnowsze African Ghost Valley utonęłoby prawdopodobnie w tej samej próżni, do której zabiera nas na osobliwą wycieczkę. A tak, na szczęście, mamy przed sobą całkiem ciekawą dźwiękową historię, do której może nie wraca się z wypiekami na twarzy, ale na pewno prowokuje ona do pracy naszą mniej lub bardziej bujną wyobraźnię. –W.Tyczka

Z katalońskiego wybrzeża na światowe pop-salony? Alba Farelo nawet nie próbuje ukrywać, że taki właśnie obrała sobie cel, a środkiem ku temu ma być ociekający blichtrem, wtłoczony w ramy aktualnych trendów dancehall. Na swoim nowym mixtapie Bad Gyal zebrała producencki dream-team (m.in. Jam City, El Guincho czy odpowiedzialny za świetną, zeszłoroczną "Jacarandę" Dubbel Dutch), który pomógł jej w nagraniu wyjątkowo grywalnego gówna, łączącego hedonistyczno-gwiazdorskie zakusy z przyczajonym, introwertycznym błyskiem w oku. Epileptyczna "Candela", rozbrykane "Internationally" czy lekko klasycyzujący "Blink" nie tylko zmuszają do ripitu, ale i zwiastują odważniejsze zagrywki w przyszłości. Oczyma wyobraźni widzę już osadzone na bardziej house'owych bitach kolabo z DJ-em Pythonem, a jeśli na drodze do tego stanąć ma jeszcze kilka takich wydawnictw jak Worldwide Angel, to z miłą chęcią uzbroję się w cierpliwość. −W.Chełmecki

Idzie wiosna, a wraz z nią wyłaniają się z domów rozentuzjazmowane emo-dzieciaki, które nie mogą się doczekać się, aby śpiewać o trudnych rozstaniach i swoich przemyśleniach około imprezowych. Remo Drive to świeżaki, ale zarazem twórcy jednego z lepszych longplayów power-popowych minionego roku. "Art School" i "Yer Killin’ Me", swoją niewinnością i genialnymi refrenami skradły mi serce i na stałe zagościły na playlistach. Choć ostatnio musieli pożegnać się z perkusistą, chłopaki nie patrzą się za siebie i idą za ciosem, czego owocem jest wydanie EP-ki dla Epitaph Records (słynnej wytwórni specjalizującej się w szeroko rozumianej muzyce punkowej). Znajdują się na niej trzy króciutkie, nośne utwory, które stanowią encyklopedię gitarowego popu w pigułce. Wszelkie smutki, wzdychania i żale zawarte w tekstach, przykryte są muzycznym lukrem i zgrabnymi melodiami. "Blue Ribbon" brzmi, jakby wzięto utwór ze środkowej fazy Beatlesów, przyśpieszono go, i zaaranżowano w stylu Modern Baseball. Być może nie są to utwory na miarę tych z debiutu, ale nieźle sobie radzą jako osobny twór, i z pewnością mogą zainteresować i przyciągnąć zwolenników tego mniej ambitnego, przyjemniejszego dla ucha emo grania. Nietrudno przewidzieć , że ta EP-ka jest pewnie zapowiedzią jakiegoś większego projektu. Na razie, niech służy ona jako krótka przystawka i niech pomoże łatwiej uwolnić się z zimowej depresji. –A.Kiepuszewski

Have Fun to projekt, który w oczywisty sposób ukazuje esencję twórczości Smerz. Druga EP-ka w dorobku skandynawskiego duetu demonstruje interesujący paradoks wpisany w DNA tego glitchpopowo-industrialnego Frankensteina. Otóż eksperymentalne podejście do czysto popowych struktur, zanurzające pozostałości po ładnych melodiach w ascetycznej, wyspiarskiej elektronice, dekonstruuje podstawowe reguły współczesnego r&b tylko na papierze. Tak naprawdę, dzięki nieortodoksyjnej interpretacji tej estetyki, dziewczęta osiągnęły dość zaskakujący efekt – dzieło usadowione bliżej tradycji, niż niejeden album "konserwatywnych" piewców współczesnych "czarnych rytmów". Ściśle zintegrowana z tą muzyką seksualność jest bowiem w tym przypadku podniesiona o kilka poziomów wyżej, ponieważ osobliwa forma stymuluje dominację erotycznej dosłowności. Oto utwory, które za pomocą nieszablonowych środków, odwołują się do dobrze znanego pojęcia femme fatale, uwodząc mroczną tajemnicą oraz skrywaną za nią pozorowaną obojętnością. Specyficzna struktura kompozycji osiąga szczyt perwersji, poprzez odarcie intymnego spektaklu z jakichkolwiek niedomówień. Podteksty sprzedawane przez gwiazdy notowań Billboardu doczekały się więc bardzo logicznej konkluzji w postaci dotychczas gdzieś przyczajonej, implozji literalnej zmysłowości. –Ł.Krajnik
Styczniowa propozycja od Porches brzmi jak dosadny komentarz na temat aktualnej kondycji szeroko rozumianego popu. Te czternaście prostych piosenek ukrywa w sobie całkiem zmyślny koncept, którego zrozumienie jest kluczem do docenienia starań Aarona Maine'a i spółki. The House kontestuje cynizm oraz ironię, czyli elementy będące od kilku lat fundamentami przedsięwzięć czołowych przedstawicieli gatunku. Za kartę przetargową longplaya można uznać bezpretensjonalną celebrację banalności. Amerykańska formacja przyrządziła bowiem prawdopodobnie najbardziej beztroski elektropopowy koktajl tej dekady. Ich poczucie smaku wykracza poza nokturnalną wrażliwość forsowaną przez gwiazdy alternatywnego r&b. Skąpany w lukrze album to prawdziwy ewenement, szukający artystycznego spełnienia w prozaiczności. Naiwny autotune wokalisty wdzięczy się do nas w towarzystwie ślicznych melodii o wyjątkowo wysokiej zawartości cukru. Z kolei słowa płynące z ust reżysera tego przedstawienia, rozbrajają wręcz dziecięcą niewinnością. Jak się okazuje, czasem potrzeba "tylko" ładnych melodii, żeby zrobić odbiorcy dobrze. –Ł.Krajnik
Follow-up do jednego z najwspanialszych (żeby nie było: według mnie) albumów dekady musiał wiązać się ze sporymi oczekiwaniami. I choć Danielle Gooding znowu przygotowała zestaw 2-stepowych tracków, którym przysłuchuję się ze sporą uwagą, to jednak nie zawładnął mną tak jak More Love. 2 to logiczna kontynuacja dostarczająca kolejną dawkę dance'owych numerów zatulonych w ciepłym kocyku nostalgii, ale tym razem umknął gdzieś element spajający całość – to trudne do zlokalizowania spoiwo łączące wszystko w jeden, fantastycznie pracujący organizm. Niemniej wciąż odprężający opener "So I Run", oddychający 90sami remiks "Give Me Something", UK garage'owy sztos "Love Story" czy piękna 2-stepowa impresja "Desperation" są dość jasnymi komunikatami, mówiącymi, że Flava D cały czas znajduje się w pierwszej lidze parkietowego grania. I na "dzień dzisiejszy" to mi wystarcza. –T.Skowyra
Ostatnimi czasy jesteśmy świadkami nowej fali ekscytujących, młodych punkowych zespołów z Wysp Brytyjskich, które swoim wigorem i niedyplomatyczną postawą zamierzają podbić świat. Wśród tej chmary znajdują się prawdziwe perełki, z czego dwie z nich – Idles i Shame – można było doświadczyć na żywo na zeszłorocznym OFF Festivalu. Aż ciężko stwierdzić, którzy z nich pozamiatali bardziej. Idles w zeszłym roku wydali wyborny debiut naznaczony rewoltą i nieokiełznaną wściekłością, dlatego z niecierpliwością czekałem na to, co ci drudzy będą mieli do powiedzenia. Na szczęście, Songs Of Praise wysłuchałem z wypiekami na twarzy. To, co wyróżnia chłopaków z Shame, to przede wszystkim naprawdę wysoki poziom songwriterski. Bunt buntem, ale kiedy za nim idą zapamiętywalne, nośne refreny i złożone, zróżnicowane pod względem tempa i nastroju utwory, to naprawdę pomaga w przekazie. Roztrzęsione gitary uzupełniają szyderczy i jednocześnie porywający ryk frontmana Charliego Steena, którego parszywa maniera głosu przywołuje na myśl klasyków gatunku. Jego usta wyciągają sylaby z jakimś chorym zachwytem. Każdy wers o konsumpcjonizmie czy konformizmie jest wypluwany z taką siłą, że praktycznie czuć krople uderzające w twarz. Bardzo imponuje mi w jak sposób została rozłożona tracklista tego albumu. Niepokojący opener, artyleria singli, chwila wytchnienia w postaci "The Lick", po czym kolejna seria energicznych, sprytnie rozłożonych utworów, spośród których nie sposób wskazać wypełniacze. Chłopaki swoim bezczelnym wizerunkiem idealnie komponują się z prosiakami, wspólnie zdobiąc okładkę albumu. Taki jest też ich album: momentami może zbyt wygładzony, ale dający nadzieję na świetlaną przyszłość dla brytyjskiego punka. Mark E. Smith byłby dumny. –A.Kiepuszewski
"You think you know me". To zdanie (zasamplowane z theme songu wrestlera WWE Edge'a) wielokrotnie przewija się przez najnowszy album Pegiego, 28-letniego rapera z Baltimore, buntownika i nonkonformistę w jednym. Już pierwsza taśma którą zrobił – w wieku 7 lat – zawierała diss na FOX News. Wulgarny, agresywny i konfrontacyjny, raper/producent nie opiera swojej twórczości na tanim szokowaniu, ale potrafi zaprezentować odważną wizję twórczą. W "Real Nega" bierze gardłowe lamenty Ol' Dirty Bastarda, splata w synkopowane nuty i wstawia je pod maniakalny drum'n'basowy bit. Jpeg jako producent ma najbardziej organiczne podejście do samplowania jakie słyszałem od lat. Klikanie długopisem czy walenie w stołek w połączeniu z intensywnymi, niekiedy zglitchowanymi nawijkami, daje absolutnie odjechane rezultaty. Momentami aż ciężko stwierdzić, które elementy tej dość specyficznej układanki są na serio (jeden utwór nosi całkiem znamienny tytuł "I Cannot Fucking Wait Until Morrisey Dies"). Jpegmafia z każdym kolejnym wydawnictwem staje się coraz bardziej przystępny, nie tracąc na jakości produktu. Jeśli chodzi o eksperymentalny rap, to należy mieć się na baczności i uważnie obserwować poczynania tego pana, bo tak jak głos zasamplowanej kobiety sugeruje: nasza wiedza o nim jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Już czekam na następny ruch. –A.Kiepuszewski