Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

W piosenkach Sophie Allison, nagrywającej pod aliasem Soccer Mommy, miłość ssie. Jest obszarem nieporozumień, rozczarowań i zdrad, a próba wydostania się z egzystencjalnego dołka przejawia się najczęściej w niezgodzie na obecny stan rzeczy. "Nie chcę być twoim pieprzonym psem, którym możesz targać sobie po ziemi" – Allison śpiewa z goryczą w "Your Dog". Dziewczyna ma smykałkę do introspektywnych tekstów wypełnionych nostalgią i nastoletnimi wspomnieniami. Jej teksty oscylują wokół dorastania, tęsknoty za wakacyjnymi miłościami i podkochiwaniem się. Melancholia przeplatana gniewem dominuje na albumie, który może zadowolić zarówno fanów Alanis Morissette, jak i Taylor Swift. Soccer Mommy – wraz z Julien Baker, Snail Mail, Mitski i wieloma innymi – dołącza do fali młodych kobiet, które używają łagodnych głosów, nieskazitelnych melodii i szorstkiego brzmienia do tworzenia ujmujących, dreampopowych refrenów, naznaczonych nieco slackerskim, gitarowym graniem. Clean opowiada przede wszystkim o uniwersalnych emocjach, nie tylko tych nastoletnich. Niezależnie od tego, czy wspomina się nocne zabawy w liceum, czy wakacyjne miłości, debiutancki album Soccer Mommy polecam wszystkim strapionym i zadumanym neurotykom. –A.Kiepuszewski

Dobra, w zabawie w szufladkowanie mogę się założyć, że każdy, kto powie przy nich to magiczne słowo na "Ś", automatycznie zgarnia spakowaną między żebra piętnastocentymetrową nagrodę. W Warszawie rzadko bywam, poza domem w sumie też, tak więc... Złota Jesień na nowym krążku to taka dużo bardziej sentymentalna i mniej wycyzelowana Ścianka. Brutalny noise, który w jasnej glorii zostaje przezwyciężony przez ckliwe, emocjonalne porywy. Śmierć tandetnego patosu pokonanego bijącym z wewnątrz luzem. Uff! Dużo tych paradoksów. Ale myślę, że auto-definicyjna perełka samego zespołu w postaci "specjalnej dedykacji dla Rainera Marii Rilkego. bez pozdrowień dla policji" wyjaśni Wam wystarczająco dużo. Chociaż kompresja: "aaaaaaaooooo tyyteeeyuuyy normiku kuurwaaa psot rock rock Warsaw" wydaje się jeszcze bardziej klarowna. I nie mogę powiedzieć, że celowa prymitywność lo-fi etosu pierwszej płyty czy bardziej kontrolowany chaos EP-ki wytarły mną podłogę. Nie, nie nie. Ot, był to sobie taki atrakcyjny wykwit podziemnej sceny, który gdzieś tam by sobie grał do czasu, aż by mu się zmarło w słowach, że dzieciaki trzeba odebrać z przedszkola. Za to tutaj. Tutaj to jest wejście na trochę wyższy poziom uzyskania własnej podmiotowości w niekończącym się zalewie mdłych gitarowych zespołów. Oniryczne sample, bardzo rozluźniający klimat oraz porażające ciepło bijące z przesterów (kurde no, trochę czuję ten stary lepszy Mogwai). Czasami walnie to wszystko w ryja, czasami rozczuli niemiłosiernie, a czasami to już sam nie wiem. Najlepsze i najprzystępniejsze z tego, co na razie zaoferowali. −M.Kołaczyk

Z house'em, jakim częstuje mnie Peggy Gou, czuję się jak w domu, ale nie w swoim, bo w moim nie ma dyskotekowej kuli, fosforyzujących malowideł na ścianach, ani nikt do mnie nie mamrocze po koreańsku. Once to trzy fantastyczne klubowe letniaki, które energetycznie przywodzą na myśl disko na brazylijskim piasku, na którym się bujam i zapadają mi się w nim stopy, ale bujania nie zaprzestaję, a zapętlam. Zacznijmy od początku, "It Makes You Forget (Itgehane)" robi, jak mówi – izoluje od świata eterycznymi bębnami, ciepłym głosem Peggy i mieniącym się syntezatorem o gumiastym wydźwięku – sprawia, że w głowie mam wakacje i aż sobie w tramwaju stopą tańczę. "Hundres Times" nadaje się na jakąś lekko psy-transową imprezę w hippie-spelunie, w której jest zajebiście ciepło – w powietrzu, w głowie i w sercu, a "Han Jan" to filuterny, funkowy flirt hip-house’u ze smaczną elektroniką. Przesłuchałam nieraz, napisałam ten tekst, czy wrócę do Peggy jeszcze? More than Once. –A.Kiszka

Tak mulistego punka nie było w Polsce nigdy. Pamiętam jak w 2012 roku cieszyłem się przy dźwiękach nowego Birds In Row. Czułem, że są tutaj riffy świeże, gra się z pomysłem, a rola perkusisty nie sprowadza się do faceta od bezmyślnego generowania napędzających całą machinę blastów. Poznański Deszcz robi wszystko to, co hardcore'owi pobratymcy z Francji, ale lepiej. Deathwish Inc. to w ogóle znakomity punkt odniesienia, bo crust Wielkopolan jest tak *trendy*, jak cały katalog wytwórni Bannona. A w zasadzie to crust+. Post-rockowa osnowa, kurtuazyjny zwrot w stronę d-beat'owej surowizny, trochę nieszablonowych – krótszych i dłuższych – podróży po gryfie. I choć wciąż w swojej strefie komfortu, orbitując wokół sprawdzonych środków wyrazu, to wreszcie brzmi to jak dzieło skończone. Ekspresyjne granie nie tłukące tylko obuchem po głowie, a generujące zdecydowanie szerszą paletę emocji. Tutaj oczywista piątka dla Left Hands Sounds nie tylko za świetne bookingi. Jeżeli Deszcz będzie się rozwijał w tak zabójczym tempie, proponował coraz ciekawsze i jeszcze różnorodniejsze partie na dwa głosy, to może szybko spłucze on niesmak, który pozostawiła po sobie Infekcja, Łeb Prosiaka czy Wojtyła. O taki crust w tym kraju nic nie robiłem. No i kupujcie płytę, bo oprócz dobrej muzyki wspomożecie także równie dobre zwierzaczki.–W.Tyczka

Kiedy tylko pomyślę o gatunkowej ewolucji Warmsleya, to ocena jego muzyki wzrasta u mnie o 1.0 punktu w skali Porcys. Dedekind zaczynał przecież od jazz-hopów dla m.in. Bada$$a, potem eksperymentował z breakbeatami, by ostatecznie osiąść w ambientowych medytacjach. Wymarzona ścieżka kariery, mapująca zresztą moje osobiste fascynacje. $uccessor było raczej ciekawostką, obiecującą zapowiedzią i dopiero tegoroczny album odkrył przede mną dojrzalsze, bardziej przemyślane oblicze Warmsleya, czyli pozornie łagodne, manipulujące uwagą słuchacza wariacje na temat metalicznych ("Spiral"), mrocznych dronów Voigta i Basinskiego ("Equity", "The Crossing Guard", "Tahoe") oraz fragmenty (hiperrealistyczny, post-gotycki początek "MMXIX") flirtujące z elektronicznymi modernistami. Póki co, Tahoe obok Make Me Know You Sweet jest moją ulubioną, ambientową płytą tego roku i chyba tylko Wolfgang Voigt może to zmienić. –J.Bugdol

O Films dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, ale bardzo się z tego cieszę, bo o debiutanckim longplayu producenta Toma VR jakoś nie pisze się w mediach. Nawet na Resident Advisor nie udało mi się znaleźć recenzji, a piszę "nawet", bo gdzie jak gdzie, ale skupieni wokół portalu redaktorzy raczej bacznie przeczesują cyfrowy świat w poszukiwaniu drogocennych łupów. Do takich należy wydany w malutkim labelu All My Thoughts niniejszy album: to fuzja kozackich tanecznych patentów, której główną osią jest refleksyjna, nocna aura, która wydaje mi się jednym z głównych elementów house'owego grania tej dekady. Są więc imersyjne, ambientowe interludia ("Night Tape"), powyginane jungle'owe loopy w oldschoolowych barwach ("Golden Memory"), house'owe samograje (przypominający nagrywki Octo Octy "You (Or Someone Like You)"), a przede wszystkim pyszny koktajl z Akufenowskiego micro-house'u ("Sunrise Tape", mój ulubiony "Tanz" i closer z literackim odnośnikiem w tytule – "Infinite Rest"). Razem to wszystko daje zaskakująco grywalny materiał, nad którym absolutnie trzeba się pochylić. I to nie raz i nie dwa. –T.Skowyra

"Who's with me?!" – Jack odważnie pyta w trzecim utworze. Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Najnowszy album rzekomego gitarowego guru, który niby-nie-tak-dawno-ale-kurde-aż-15-lat-temu znowu wprowadził garażowy blues na salony, podzieli słuchaczy jak nigdy dotąd. Jedni docenią studyjne eksperymenty, chęć rozwoju i zacierania granic między-gatunkowych. Inni stwierdzą prześmiewczo, że jest to jedynie marny sposób na przykrycie deficytu dobrych, konkretnych piosenek. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale czy kogokolwiek to w pełni usatysfakcjonuje? Wśród utworów mamy aż cztery smętne walczyki (w tym urzekający "Humoresque", reszta nudnawa). Dwa, nic niewnoszące, krótkie akustyczne przerywniki, okraszone wyjętymi z kontekstu monologami. Jeden niezręczny pseudo-rap w "Ice Station Zebra". Nawet jeśli reszta utworów jest całkiem znośna, to i tak często przeładowane są niepotrzebnymi dźwiękami i odgłosami. Boarding House Reach jest poniekąd peanem dla szeroko pojętej muzyki afro-amerykańskiej. W "Corporation" czuć klimat rodem z filmów blacksploitation, w "Hypermisophoniac" natomiast słychać wstawki ragtime'owo-bluesowe pianinka. Tylko czy te upierdliwe partie bongosów w niemalże każdym utworze są naprawdę aż tak potrzebne? –A.Kiepuszewski

Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że trójka pół-klonów Boba Dylana, Debbie Harry i Rory'ego Gallaghera założyła sobie fanklub Fleetwod Mac i gra do kielona na licealnych balach. Miast jednak narzekać, że zupa ogórkowa jest zbyt kwaśna, przyjrzyjmy się szczegółom, bo to tradycyjnie w nich tkwi diabeł. Okazuje się, że Twentytwo In Blue to nie tylko ubrana w modną, janglowo-dreampopową obwolutę laurka dla lat siedemdziesiątych, ale i piosenki, które bronią się same. Jest więc proto-punkowe puszczanie oka do VU, jest soft-rock, Blondie i błysk glamu ("Puppet Strings" vs "Metal Guru"), ale są też śliczne melodie, zgrabnie sklejone chórki czy drobne, niekolidujące z popową formułą eksperymenty z rytmem. To ten typ kreatywnych retro-wtrętów, bez których życie byłoby krótsze: żadne wielkie granie, ale niezwykle ciepły, niedający się nie lubić przerywnik od brutalnego konfrontowania marzeń z rzeczywistością. –W.Chełmecki

Styczniowa EP-ka Negative Gemini to jedno z pierwszych wydawnictw 2018 roku, które warto obadać nieco uważniej. W kontekście Body Work, a więc ostatniego longplaya Lindsey French, Bad Baby wyróżnia niejako porzucenie centralnie dance'owego kierunku – tym razem taneczna perspektywa zostaje skryta pod powierzchnią baśniowej krainy snów. Tak dzieje się w "Infin Path", brzmiącym jak fragment Vespertine w delikatnych objęciach Goldiego. Utwór tytułowy to z kolei cyfrowa wariacja na temat Cocteau Twins, pierwsza część "You Weren't There Anymore" wywołuje z łóżka zmęczonego Ariela o 5.30 nad ranem, a "Skydiver" to ukryty w klawiszowym pałacyku, eteryczny chillwave dla marzycieli, którzy marzą i żyją w swoim marzeniu. Nie lekceważyłbym też krótkiej ballady "My Innocence" z ekspresyjnym wokalem Lindsay i bonusowej wersji "Bad Baby". A tak naprawdę w ogóle nie lekceważyłbym tego zbiorku, o którym niektórzy być może już zapomnieli. –T.Skowyra

W życiu chyba nie chodzi o to, aby na swój "specjalny" sposób, utalentowana Mewra Hobbyn była częścią wspólnego uniwersum filmowego z Wiesiem Miernikiem i wyczynami Pietrka Kogucika na czele. Młody Pi czuję niezaspokojoną ambicję i uderza z częstotliwością Młodego Boga kolejną chałupniczą EP-ką, która wydaje się pierwszą próbą wyjścia z mroków piwnicy, ściągnięciem czapki błazna i wciśnięciem się w poważne obowiązki i za krótki gajacz, aby zdążyć na własną osiemnastkę. Zrobić to, co wydaje się, że jako samoświadomy kolektyw czuli i chcieli od zawsze, ale odraczali to rytualne przejście w stronę samoakceptacji i bycia na serio, hibernując je w hektolitrach asekuranckiej ironii, nerwowego dystansu i dogłębnego strachu przed zewnętrzną krytyką. Moment w końcu nadszedł, a ja mogę sobie cytować. Bawisz się jak mężczyzna, płać jak mężczyzna.
I pomimo tego, że wciąż robione jest to w wysoce odważnej i buńczucznej formie ("DAWAJ KUTASIARZU!!!") kogoś krzyczącego z pozycji embrionalnej na wysmarowanej płynami ustrojowymi podłodze, to nie widzę sposobu, aby sprawiedliwie móc wysłać młodemu za tę zabawę zaległy kwit, gdy sam materiał przez wartość repetycyjną każdego kolejnego cloud-rapowego kawałka, broni się wybitnie pomimo nawijkowego uczucia deja-vu, w którym przez te wszystkie niekończące się odnośniki i hiperłącza, znowu czuję, jakbym gwałcił się Grą w klasy. No, ale to kanciaste flow zmieszane z serią losowo porozrzucanych aforyzmów nazwałbym bardziej specyficznym niż amatorskim, tak specyficznym, że na pierwszy strzał z 7 kawałków, hooki z 5 lądują na stałe do słowniczka imprezowych nucanek; zaś zamykający vaporwave to taki wzruszająco piękny sztosik ładnie wieńczący serie precyzyjnych podań brameczką najlepszej rzeczy, jaka chłopakom wybiła z kanału na świat zewnętrzny (z wyłączeniem fantomowych singli). –M.Kołaczyk