Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Ciężka życiówka przewinięta w gasnącym cieniu popołudniowej ramówki RTL 7. "Umelodyjniony" przez notoryczne rozciąganie do granic możliwości wszelkich samogłosek w pierwszych dwóch sylabach wyrzucanych słów, Szpaku dostarcza z taką pewnością siebie, jakiej w tym kraju zdecydowanie brakuje. Bez zbędnych pep talków i mechanicznego klepania po plecach ziomków ze składu. Samoświadomość gościa jest tak ogromna, jak jego ograniczenia. Młody Simba, sprawiający wrażenie świadomego własnych przymiotów, z zupełnie niezrozumiałych powodów zawęża swój horyzont, tak że staje się on nieskończenie małym punktem. W zasadzie zamyka się we wszystkich odcieniach szarości licznych klatek schodowych. Przed BOR-em i Paluchem mieliśmy rapera nie tak monotematycznego. Dziś się raptem przedstawił, rozpisawszy swoje siema na dziewięć indeksów. Mocno kibicuję, bo quequality rzeczy się tu dzieją, głowa do auto-tune'a stwierdzona, ale kreskówkowa nostalgia chyba nie może trwać wiecznie. Więcej mięsa, Szpaku!–W.Tyczka

Niestety nie posłuchałem dobrej rady DJ-a Carpigianiego i wrobiłem się w tę płytę, a szkoda. Szkoda, bo te kilkadziesiąt minut mogłem poświęcić na przykład na mycie okien, spacer po dzielni albo czytanie Ballarda, tymczasem wypełnił je płaski, pozbawiony punktów zaczepnych country-pop. Tak nastawione rodeo niby nie ma w sobie nic złego, co pokazuje chlubny, roztańczony przykład "Raining Glitter", jednak w szerszej perspektywie nie znajdziecie na Golden zwalających z nóg refrenów, wyśnionych melodii i nieziemskich hooków, jakich oczekiwalibyście w kontakcie z Kylie. Ba, nie znajdziecie choćby ich namiastki. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie dziwiło, bo już Kiss Me Once odstawało od wygórowanych oczekiwań względem Australijki, ale tu nawet nie ma próby, a jedynie marne ślizganie się po temacie i płytka, reklamowana in-her-fifties dojrzałością jazda na modnej (że tak zażartuję: w pewnych kręgach) stylizacji. Czy to mogło skończyć się dobrze? Cóż, nie sądzę. –W.Chełmecki

Ten projekt to prawdziwy ewenement na skalę światową. Mamy bowiem do czynienia z efektem współpracy hip-hopowej supergrupy Czarface, której dyskografię można nazwać reprodukcją artystycznej filozofii MF Dooma, z rzeczonym Doomem. Legendarny Metal Face dostał tak mocnej, twórczej zadyszki, że ratunku dla swojej kreatywnej niemocy poszukał w kooperacji ze wskrzesicielami komiksowo-boom bapowego truchła. Rezultat jest więc dosyć przewidywalny. Poprawne flow, poprawna produkcja i garść nieśmiesznych skitów. A.. nie.. przepraszam. Czarface Meets Metal Face przyszykowało dla odbiorcy jedną niespodziankę. Otóż Daniel Dumile wypadł tutaj gorzej, niż składający mu hołd Inspectah Deck, Esoteric i 7L. Na szczęście są na świecie fani nostalgii za 60 centów, więc panowie odpowiedzialni za tę superbohaterską pulpę coś tam zarobią. –Ł.Krajnik

Intro Młodego Midasa kończy się follow-upem do kultowych wersów Rogala – da się sensowniej zacząć płytę z ulicznym rapem? Więc nawet jeśli zapowiadana płyta starszego kolegi nie dorówna Nielegalom, to w tym roku osiedlowe akcje będą godnie reprezentowane przez oficjalny debiut 21-latka. Spokojnie: Frosti – w odróżnieniu od typowego Kadłubka BKS lub Zdzicha PKR – posiada charakterystyczny głos i nie boi się korzystać ze swoich atutów: giętkiego flow, ucha do podkładów i naturalnej skłonności do melodii. A w porównaniu do zblazowanych typów, którzy swój artystyczny szczyt albo przeżyli kilka lat temu (Taco), albo osiągają codziennie, tyle że milcząc/śpiąc (-nafide), czuć tutaj autentyczną zajawkę z robienia muzyki. Niech Was nie zniechęcają niektóre linijki (chociaż "Mimo to z twojego powodu chujowy poziom miałaby rozmowa / Do której nie dojdzie – jak twoja młoda"...) i liczba tracków, bo ta płyta działa z opóźnieniem – jak płatek pod językiem. Chwaliłem już Frostiego, ale to zrobię po raz pierwszy: props, Prosto. Czekam na kolejne ruchy i kolejne świetne materiały. –P.Wycisło

Wydający pod aliasem Ross From Friends brytyjski producent zalicza transfer do Brainfeedera i poszerza katalog tej zacnej wytwórni EP-ką hołdującą jej naczelnym wartościom: lekko eksperymentalnemu zacięciu i nutce spontaniczności. Na Aphelion halucynogenny świat różu spotyka szary melanż codzienności: mgliste, chillwave'owe niemal pady kontrastują z silnie nakreślonym, perkusyjnym rytmem, a wsamplowane głosy i urywki instrumentalnych motywów dławią się w rozmytych, sklejonych z niezwykłą subtelnością tłach. Outsider na bogato, chciałoby się rzec, gdy "John Cage" przywołuje jensenowską duchotę, a klawiszowe arpeggia rozlewają sie po surowym szkielecie "March". Obok Seeing Alliens DJ-a Koze to najczulsze 4/4 ostatnich miesięcy i ten rodzaj deep-houseowej wrażliwości, jaką sobie bardzo tutaj cenimy, więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko unieść kciuk do góry. –W.Chełmecki

Na starcie odpalcie "Rh Negative" jako ściągawkę i streszczenie inżynieryjnego bossostwa Antona w tworzeniu melancholijnej głębi; w wyciskaniu absolutnego brzmieniowego maksimum z możliwości, jakie dają dronowe struktury. Świetna sprawa poznać typa, zwłaszcza gdy okazja ku temu właściwa – dwa nowe krążki wydane w ostatnich miesiącach. Tak więc, czy warto dać im szanse? Czy raczej wyszukać czegoś z przeszłości? To zależy, co prywatnie preferujecie. Na Sirimiri Anton zredukował do niezbędnego minimum rozrywające hałasem, globalne lamenty chrapliwych przesterów, w imię radosnego oddania się introspekcji – kontemplacyjnej ambientowej otoczki. Tę stylistyczną rewoltę ogłasza się już na starcie, w bardzo przyjaznym, repetycyjnym, ale niestety pozbawionym konkretów "Downfallu", tkwiącym gdzieś na przecięciu Vangelisa, Basińskiego i tych nielicznych optymistycznych momentów SAW II, aby w kontynuacji pozostał już sam Basiński, przechodzący w zdezelowanym "Vasastanie" do powolnych glitchów z niepokojąco mocnym znamieniem twórczości Fennesza. Kończy się to wszystko zabójczo smutnym epilogiem, którego bogactwo budowane jest na Enowskich, klawiszowych migawkach. Jeśli po takim opisie nie drażni Was powtarzalność formy, to znaczy, że ostygliście na tyle, że nie potrzebna Wam wymuszona innowacja. Chyba, że są tu gdzieś na sali jakieś ambientowe świry (ZRÓBCIE JAKIŚ HAŁAS!!!), wtedy zachęcać nie muszę. Ostatecznie zostajemy z może przeciętnym, ale bardzo, ale to bardzo miłym dla ucha krążkiem do obadania (chociaż z tego premierowego albumowego duetu zdecydowanie bardziej poleciłbym Midnight Colours – nie pytajcie czemu o nim nie mówię, sam nie wiem). −M.Kołaczyk

Uroczych i przytulnych bedroom-popowych płyt nigdy nie za dużo! Frankie Cosmos to króciutkie, gitarowe piosenki, które są niemalże jak sceny wyjęte z nastoletnich indie dramatów: pełne niezręcznych interakcji damsko-męskich, niskiego samopoczucia i slackerskiej filozofii. Osiemnaście utworów w zaledwie trzydzieści trzy minuty to dość niebywały wyczyn, szczególnie jeśli większość z nich jest na równym poziomie artystyczno-wykonawczym. Krystaliczny wokal piosenkarki/autorki tekstów Grety Kline znakomicie idzie w parze z luźnym brzdąkaniem w gitarę (tylko w "Ur Up" przez imponujące aż trzydzieści pięć sekund akurat słychać plumkanie pianinka). Jej teksty, pełne niepokoju i zwątpienia, bez akompaniującej muzyki, czyta się jak impresjonistyczną poezję. Słowa przechwytują nastrój lub daną myśl, a następnie w mgnieniu oka znikają. W odróżnieniu do poprzednich płyt, Vessel jest spójniejszy i słychać większy wkład reszty zespołu (szczególnie uroczym momentem jest końcowa partia "Being Alive", w której wszyscy po kolei śpiewają niewinny, podnoszący na duchu tekst). Mimo pozornej rozwlekłości, album pozostawia przyjemny niedosyt. Nawet jeśli te progresje akordów słyszało się w przeszłości 100 razy. –A.Kiepuszewski

Po całej serii mixtape'ów, pochodzący ze stanu Texas Maxo Kream wreszcie w styczniu wypuścił swój oficjalny debiut. I jest to nie tylko jego najbardziej "kolorowy", optymistyczny (ale też bez przesady) materiał w karierze, ale po prostu najrówniejszy i jak dla mnie zdecydowanie najlepiej zrealizowany. Nad podkładami czuwa dosłownie armia producentów (chociażby Sonny Digital czy Teddy Walton), ale całość jest zwarta na płaszczyźnie bitów, a i grubasek Kream daje radę ze swoim flow: kolo dobrze odnajduje się na tych oszczędnych, utrapionych, synthowych bitach, bo choć nie jest jakimś wybitnym MC, to udaje mu się nie zamulać i nie nudzić. I to tyle, więc na koniec może top 5 Punken? Okej: snujący się, zachmurzony "Janky", skrywający w loopie jakąś tajemnicę "Go", oparty na wokalnych samplach post-vapor-trap "5200", mknący na smutnym pianinku "Roaches", a na pierwszym miejscu beztroski joint "Grannies" (blisko piątki "Capeesh" i "Atw"). –T.Skowyra

Nie wiem, czy ekipa Lingua Nada zasiądzie w czwartkowy wieczór w jednym z lipskich barów z silnym przekonaniem, że w ćwierćfinale Ligi Europy RB spuści żabojadom z Marsylii sromotny wpierdol, ale nawet jeśli daleko im do lokalnego, piłkarskiego patriotyzmu, to na pewnym marketingowym poziomie mają z wicemistrzem Niemiec wiele wspólnego: pokomplikowana, nadpobudliwa, a jednocześnie cholernie chwytliwa muzyka zespołu ma bowiem coś z notorycznego łotania hektolitrów Red Bulla. Weźmy "SVRF Party", opener i jednocześnie highlight ich najnowszej płyty: garażowa, surf-rockowa prostolinijność przeplata się tu z nowofalową neurozą, midwestowe plecionki wtapiają się w shoegaze’ową magmę, a wszystko ląduje na mięciutkim indie-popie i wykrzyczanym, kontrowanym hawajską gitką cytacie z "Under The Bridge", by na samiutkim finiszu udławić się w noise’owym spazmie. Wyszliśmy cało, ale dalej wcale nie jest łatwiej, bo całe Snuff to w skrócie seria mniej lub bardziej zmatematyzowanych, pozornie spontanicznych kuksańców, przytłaczająca treścią nawet w swoich najspokojniejszych momentach. Podoba mi się stwierdzenie, że to bardziej powaleni, niemieccy Wavves, z tym że nie pamiętam żeby Wavves nagrali tak dobrą płytę jak ta, a przecież wracam czasami do King Of The Beach. –W.Chełmecki

Druga odsłona Big Bossin i już wiadomo, co będzie po części pełniło rolę letniej ścieżki dźwiękowej. Pochodzący z Detroit Payroll do spółki z producentem Cardo (który portfolio ma mocarne: robił podkłady dla Travisa Scotta, Kendricka czy Migosów) powracają do wychillowanego królestwa bitów i przez niemal godzinę wydają rozporządzenia na g-funkowych warunkach. I to właściwie wszystko, co chcę wiedzieć o tej relaksującej płytce, a jeśli miałbym się do czegoś przyczepić? Wiadomo, że gdyby lekko przyciąć tracklistę, to byłoby jeszcze lepiej, ale highlighty zdecydowanie rekompensują całkowity odbiór ("Stack It, Stash It", "Plug You", "My Lifetime", "Chills" czy mój ulubiony "5's and 6's"). Dlatego ja już czekam na maj, czerwiec czy lipiec, żeby sprawdzić Big Bossin Vol. 2 w warunkach, do których został stworzony. Choć i bez letniej aury wchodzi wybornie. –T.Skowyra