Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Na starcie klasyczny Autechre z Confield nie zachęca do działania, mimo to w bardzo krótkim czasie Helena wychodzi na prostą, dając nam serię zadowalających, niekiedy silnie anty-tanecznych, innym razem, utrzymanych na zasadzie kontrastu, niemal transowych, niezwykle różnorodnych kompozycji. O ile Qualm nie wciąga od samego początku i wymaga od słuchacza dużo dobrej woli, to taki "Primordial Sludge", bezpośrednie nawiązania do Tangerine Dream w "Qualm", czy muzyka wczesnego baroku mutująca wewnątrz twardego dysku Atari w postaci "Entropy", dają pożądany impuls, w którym po raz pierwszy uświadamiasz sobie, że – ej no, w sumie jest tu nawet spoko. Ale wiecie, że to tylko poboczne gatunkowe ornamenty, bo to, co prócz nich pozostało – czyli de facto główna część płyty – to kilka bardzo porządnych industrialnych electro rytmów, które raczej w jakimś większym stopniu nie wybijają się z rozlezłej na tak wiele frontów, nieskończonej tyraliery graczy bawiących się we współczesną elektronikę. No może z wyłączeniem rytmicznie synth-popowego "Panegyric" i genialnego, wciągającego zakończenia w postaci "It Was All Fields". Hauff punktuje w pobocznych kategoriach, niestety nagroda główna pozostaje dla młodej DJ-ki poza zasięgiem. Qualm z nóg nie zwali, ale z przyjemnością rzucić uchem zawsze można. −M.Kołaczyk

Willy Baxter już na zawsze pozostanie w naszych porcysowych sercach, które skradł nie tylko występem na 10. urodzinach portalu, ale również trafiającą w nasze poptymistyczne gusta EP-ką Proof. Właśnie ukazała się kolejna mała płytka fińskiego producenta i skłamałbym, że jej słuchanie nie przyniosło mi sporo frajdy. Całość to po prostu baxterowy synth-pop, czyli połyskujące ejtisowymi synthami, pozornie niedzisiejsze piosenki z refrenami, które same się śpiewają. Taki właśnie jest tytułowy numer (brzmi jak pozbawieni gitar Tigercity), "Out Of My Hands" (tu trochę pobrzmiewają ECHA Junior Boys i ELO) i "Something's Up" (coś jak italo disco w produkcji Lindstrøm?), tymczasem "Bonnie" skręca totalne w lata 80. (jakieś Yazoo i tym podobne, uwaga: to nie jest cover Prefab), a "Moonwalk" jest trendmark instrumentalem naszego przyjaciela (taki młodszy brat "Slope"). Pięć strzałów i z żadnym nie miałem problemu, a wręcz odwrotnie. Tak trzeba grać. –T.Skowyra

W pozłacanej loży popu młode gwiazdy często starają się udowodnić swoją "dojrzałość". Ale dwa lata temu, angielskie nastolatki z Let's Eat Grandma przemówiły do niespokojnych dzieci w ich wieku. Debiutancki album I, Gemini, złożony z mistycznej aury i kiczowatych, popowych hooków a la Katy Perry, mógł zaciekawić, lecz nie wciągał jako całość. Teraz, gdy Jenny Hollingworth i Rosa Walton zbliżają się do dorosłości, dzięki sofomorowi wyrabiają sobie mocną pozycję w alt-popowym światku. Niewątpliwie zaproszeni producenci: SOPHIE (która dużo namieszała w tym roku swoim materiałem) i Farisa Badwan z The Horrors, znacznie przyczynili się do artystycznego sukcesu. "Hot Pink" jest naładowaną konfetti armatą o sile rażenia Sleigh Bells, a "Falling Into Me" to niemalże Lorde na kwasie. Ale jest też "Cool & Collected", medytacyjne opus o próbie ukrywania niepohamowanego pragnienia. A najciekawszy i tak jest kulminacyjny, sophisti-popowy "Donnie Darko", który tytułem trafnie podkreśla swoją retro aurę. Trwająca ponad 11 minut piosenka jest powoli rozwijającym się arcydziełem, przesiąkniętym późnonocną mgłą. Pulsujące syntezatory są jak prosto z dyskoteki, która zdaje się podążać za tobą do domu. A gdy w końcu pojawiają się wokale, to z nowo odkrytą agresją. I pomyśleć, że dziewczyny się dopiero rozkręcają. –A.Kiepuszewski

Muzykę Setha Nyquista tworzącego pod pseudonimem MorMor można umieścić gdzieś pomiędzy miękkim indie-popem, a traktowanymi po swojemu większymi i mniejszymi wpływami nowego soulu i r'n'b. Z zalewu stylistycznie pokrewnych wykonawców wyróżnia Kanadyjczyka parę kwestii. Po pierwsze – głos. Typ, który naturalnie operuje uspokajającym, ciepłym wokalem, wchodząc w wyższe rejestry, tworzy hybrydę złożoną z żarliwości licznych naśladowców Księcia w stylu jakiegoś Miguela i emocjonalnych, ekshibicjonistycznych petard spod znaku Franka Oceana. Druga sprawa to produkcja. Tych pięć świetnie rozpisanych numerów, dodatkowo, co jakiś czas nawiedzają w miksie pojedyncze motywiki, które pojawiają się znienacka jeden jedyny raz, robią robotę i znikają. Powiedzmy sobie szczerze: zwrotki takiego "Waiting On The Warmth" bez produkcyjnych niuansów byłyby o wiele uboższe. No i w końcu kwestia najważniejsza – same kompozycje. O 3/5 tego materiału pisał już nasz człowiek Carpigiani, pozostaje mi więc wspomnieć, że "Lost" pod względem złożoności aranżu kładzie tu resztę tracków na łopatki, a refrenowa kulminacja "Find Colour" wieńczy ten album w perfekcyjny sposób. –S.Kuczok

The Now Now od zeszłorocznego Humanz różni praktycznie wszystko. Tam sześcioletnia przerwa pomiędzy kolejnymi wydawnictwami, tu wrzutki rok po roku. Tam proces nagrywania trwał półtora roku, tu pół. Tam jakiś miliard tracków i tyleż gości, tu skromny objętościowo materiał i jedynie dwie gościnki. Te okoliczności oczywiście normalnie nie miałyby dla mnie żadnego znaczenia, ale porównując jakość tegorocznej propozycji POPULARNYCH GORYLI z zeszłorocznym potworkiem, zaryzykuję tezę, że Albarnowi i jego muzyce służy takie luźne podejście do nagrywania. Ten album pływa, tamten utopiłby się w brodziku. Na dowód, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, posłuchajcie najbardziej radio-friendly, wyluzowanej wersji Gorillaz odkąd pamiętam – "Humility". Reszta materiału nie kryje już tego typu perełek, ale rozlewający się, gumowy bas w "Kansas" czy 80-sowy vibe "Lake Zurich" to fragmenty, dla których warto zaserwować sobie The Now Now w całości. Albarn zafundował nam tu porządną odtrutkę na Humanz i przy okazji, bez zbędnego wysiłku, nagrał najlepszą rzecz pod szyldem Gorillaz od czasu Plastic Beach. –S.Kuczok

Maclean wspólnie z Thomem Gilliesem (Exit Someone) tworzy duet Vesuvio Solo, ale jak słychać, na solowej ścieżce idzie mu wcale nie najgorzej. W jego songwritingu jest coś z Donalda Fagena, coś z Todda Rundgrena, coś z Denisa Wilsona, coś z Hall & Oates, a jeśli w kontekście jakiegoś kolesia padają tak wielkie nazwiska czy nazwy, to ciężko go nie lubić (przynajmniej z mojej perspektywy). Wait For Love to wpisujący się w albumowy klucz projektu Wyoming (jeśli chodzi o długość) longplay z wyrafinowanym popem czule korespondującym z soft rockowym luzem i yacht rockowym ciepłem. Najpiękniejsza jest tu chyba tytułowa ballada roztapiająca serce romantyzmem z 70s, ale lekko Demarcowy "New Jerusalem" ma w rękawie kilka hooków, Beatlesowski soul "Light Cast" zachwyca emocjonalnym finałem, a na przykład "Jacob Always" składa skromny hołd mistrzom ze Steely Dan. A to znaczy, że jeżeli szukacie czegoś krótkiego, a zarazem konkretnego i pełnego muzycznej (songwriterskiej) treści, to trafiliście pod właściwy adres. –T.Skowyra

Skoro wczoraj Francuzi zostali piłkarskim MAJSTREM, to może warto sprawdzić, co dzieje się u nich muzycznie w tym roku. Wybór padł na pochodzącą z Paryża Melody Prochet i jej album pod szyldem Melody's Echo Chamber. Dziewczyna wreszcie uporała się ze wszystkim i po produkowanym przez Kevina Parkera z Tame Impala debiucie (z którym, jak wiemy, była związana nie tylko zawodowo) wróciła z nowym materiałem. Bon Voyage znacznie różni się od poprzedniczki: to płyta surowsza, redukująca ilość pierwiastka dreamy (choć cały czas gdzieś się czai w głosie Melody), choć nadal mocno przywiązana do psychodelików, tu akurat do rocka z lat 60. i 70. I to się naprawdę sprawdziło, bo album nie brzmi jaka nachalna stylizacja bez pomysłu na piosenki, a raczej jak nagrana na wielkiej zajawce próba dialogu z pięknymi momentem w historii muzyki we współczesnym ujęciu. Sercem płyty jest dla mnie epicki psych-rock "Quand Les Larmes D'un Ange Font Danser La Neige", ale i Gainsbourgowskie "Visions Of Someone Special, On A Wall Of Reflections" (po długości tytułów już wiadomo, co tu jest grane) czy psych-popowa suita "Cross My Heart" w roli openera, to utwory przy których nie czułem straty czasu. A w skondensowanym "Breathe In, Breathe Out" na 0:27 zawsze słyszę zaśpiew Ariela z "Helen". No i fajnie. –T.Skowyra

Prawda jest taka, że raperów kochamy tylko i wyłącznie za jedną rzecz – charyzmę. Możemy oczywiście udawać intelektualistów, którzy w rytmicznej melodeklamacji szukają prawd objawionych o współczesnym świecie, albo strugać wyrafinowanych fetyszystów sampli noszących t-shirt z nadrukowanym winylem, a nawet udawać koneserów lingwistyki spędzających godziny na analizie pudła rezonansowego Young Thuga, lub też... i... oraz.. ale nie oszukamy naszych pierwotnych instynktów. Akademickie szpagaty Fostera Wallace'a na temat hip-hopu, czy błyskotliwe bon moty Roberta Christgaua dotyczące kodeinowego mesjanizmu Future'a nie znaczą tak naprawdę nic, gdy przypomnimy sobie o tym, że do szczęścia potrzebujemy tylko i wyłącznie Freddiego Gibbsa i wywracającego wnętrzności na lewą stronę basu. Tylko tyle i AŻ tyle. Tak więc, zanim świat znów wróci do podniecania się społecznie zaangażowaną kendrickowszczyzną, pozwól mi Drogi Czytelniku na popełnienie jeszcze jednej towarzyskiej gafy i zakomunikowanie wszem i wobec że grafika zdobiąca ten materiał to najlepsza okładka 2018 roku, a utworowi numer trzy ktoś kiedyś postawi pomnik. –Ł.Krajnik

Video Age to kolejne porcysowe żuczki, które kryją się gdzieś ze swoimi piosenkami i czekają, aż zwrócimy na nich uwagę. Nie mogło być inaczej: liczyłem, że ich album będzie takim tegorocznym Routines, ale jednak mimo wszystko wolę debiut Hoops. Wiadomo, obie płyty nieco różnią się pod względem stylistyki, ale przyświeca im podobna filozofia grania (lo-fi to coś, co lubią oba bandy). Więc na Pop Therapy znalazło się dużo miejsca "indie-poptymizmu" w postaci milutkich melodyjek i refrenów. Sporo tu ejtisowych synthów, słychać zamiłowanie do naszych różnych faworytów ("Days To Remember", uroczy "No Tomorrow" czy zwłaszcza "Echo Chamber" kłaniają się w pas Arielowi, "Paris To The Moon" spodoba się fanom Phoenix, w tytułowym słychać jakieś echa songwritingu McCartneya, no i sporo tu Prefabowego myślenia o piosence), więc z wielką przyjemnością wpisuję Video Age na listę naszych porcyscore'owych ulubieńców i obserwuję dalej, bo to przecież dopiero ich drugi krok. –T.Skowyra

Był kiedyś taki film... Ale tym razem pomówmy o muzyce: Bartosz Kruczyński ma coś dla tych, którzy ciągle tęsknią za duetem Ptaki. Jego projekt Pejzaż to niejako kontynuacja Przelotu, ale w znacznie bardziej wychillowanych, niemal balearycznych warunkach. Taki album, który najlepiej zapuścić podczas plażowego relaksu albo przy jednym z wakacyjnych popołudni. A więc znowu mamy całe tony nostalgii i góry retromanii, a wszystko to sprawnie wkręcone w dance'owe bity – sporo instrumentalnego hiphopu po myśli DJ-a Shadowa ("Miasta Mrok" albo "Tyle Znaczeń"), dyskretne vapor-post-disco ("Uważaj Jak Tańczysz" albo "Z Drugiej Strony Świata"), ale jest i balearic-ambient dla kontrastu (chociażby "Ucieczka"), więc pod względem nastroju całość prezentuje się świetnie. I choć przyznam, że znacznie bardziej wolę Kruczyńskiego w house'owym projekcie Earth Trax oraz pod aliasem Phantom, w którym zajmuje się "szeroko pojętą taneczną elektroniką", no ale nie można odmówić Ostatniemu Dnia Lata uroku. –T.Skowyra