Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Długo trzeba było czekać na ten album, którego data premiery była wciąż przekładana. I kiedy wreszcie się ukazał (swoją drogą tytuł jak najbardziej adekwatny) muszę z przykrością stwierdzić, że jestem zmuszony do "wypowiedzi chłodnej, precyzyjnej i oszczędnej" aby go "opisać". Bo wiecie – It's About Time właściwie w ogóle nie brzmi jak album Chic (jeśli poprzez Chic rozumie się to, co ta formacja robiła głównie w latach 70.). Zapomnijmy więc o kapitalnej sekcji rytmicznej i błogich, zapętlonych melodiach, które miażdżą od środka, a przygotujmy się raczej na zabójczo bezpieczną dawkę miłego, ale totalnie sformatowanego disco-popu. Lista gości sugeruje coś w rodzaju Funk Wav Bounces Vol. 2, choć podczas gdy longplay Calvina Harrisa to całkiem przytomny wakacyjny soundtrack, tak próby Nile'a Rodgersa i ekipy właściwie nie wzbudzają większych emocji. Wielka szkoda, ale jest jeszcze nikła nadzieja, że zapowiadany na kolejny rok, nowy album Chic pozostawi po sobie znacznie lepsze wrażenie. –T.Skowyra

Świetną "Afrike" większość pewnie kojarzy. Jak nie, to co tu, gamonie, jeszcze robicie. Jeżeli liczyliście na więcej przeraźliwie chwytliwych refrenów, to dobrze myśleliście. Pokładane w power popowym singlu oczekiwania zostają spełnione. A zamiast serii ugrzecznionych indie popowych pioseneczek, chłopaki nie boją się grać przesadą i dźwiękową nadreprezentacją, wspomagając te głębokie bębny, syntezatory i saksofon, myślą kogoś, kto bardzo radykalnie musiał katować Causers Of This ("Replica", czy też zmysłowe "Caile"). Oczywiście tylko brzmieniowo – jakiś szczególnych zaskoczeń i zabaw formą tutaj nie uświadczycie. Bo w sumie po co, gdy te świetne kawałki zanurzone w balearyczno-chillwave'owym sosie smakują tak dobrze (pozbawione niestety tej przebojowości singla). W piłce padło odwołanie do CoT. Chyba powinno Wam to wystarczyć do rekomendacji. –M.Kołaczyk

W opracowaniach nowego Montero ludzie z lubością wskazują na introwertyczny koncept jako główną siłę tegorocznego albumu. Fajnie się pisze o płycie z historią, wiedząc że można napchać wszystko trocinami słów o samotności w tłumie. Mimo że to wszystko wdzięczne dla piszącego – a obserwacje tych, co już napisali, w przeważającej części trafne – to zdecydowanie muszę stwierdzić, że bardziej od zgrabnej opowieści o powolnym wstawaniu z kolan i nabywaniu życiowej odwagi, urzekają mnie te barwne pioseneczki o głębokiej harmonicznej podstawie i przeważnie niezwykle żywiołowej energii. Psychodelic pop. Uproszczone Of Montreal. Brzmieniowe Grizzly Bears i Tame Impala zbudowane na oczywistym wpływie Beatelsów w wokalnych pasażach. W refrenie "Vibrations" czuć Yes, a pomimo że w przeważającej części bywa tu lekko, to odmienna od reszty kulminacja w patetycznym tytułowym "Performer" wybija się pozytywnym koturnowym blaskiem. "Thank you for flying with Montero today / Gotta first class ticket going on the way". Nie ma za co ziomeczku, to ja Ci dziękuję. ("Montero Airlanes" i "Pilot" najlepsze) –M.Kołaczyk

Skoro żaden godny szacunku portal jeszcze nie napisał o reprezentantach krakowskiego podziemia, to nadciągamy, by horyzonty poszerzyć. Lato W Ghettcie rozsadza konwencję ulicznego rapu, oferując wręcz niewiarygodnie zaraźliwe refreny ("Gangi", "Tak Jak Kiedyś") i zapamiętywalne linijki (fragment z "pętlą" w "Jak Się Nie Ogarniesz" wciąż nie pozwala mi zasnąć). Znajdziemy tam jakieś dalekie echa LSO ( "Survival"), Winiego (?), może Hewry, ale to nie komenda, nikogo nie przesłuchuję – całość brzmi świeżo, oryginalnie i charakternie. Pomyka gatunkowymi opłotkami i zachowuje spójność nawet wtedy, gdy w kilka minut lawiruje pomiędzy autotune'owym post-horrorcore-polo a (g-)funkiem. Słyszałem w tym roku wiele muzyki z Polski, po której trudno było się nawet porządnie domyć, a ten mixtape wchodzi tak gładko, jakbyś używał mydła. Jest dla żon, dla matek, dla tych z uczuleniem na kolor niebieski, dla wielbicieli pieczywa i mąki, i dla tych wszystkich, którzy rzadko obcują z polskim rapem. Dobra, darujmy sobie wyważone opinie: ja pierdolę, co za płyta. –P.Wycisło

Za dużo czasu spędziłem z Wrens i Mineral, aby nie docenić próby przeszczepienia około Lil Peepowej stylistyki na polskie podwórko. Cloud rapy, pokłosie Sad Boysów, dominujący nad wszystkim emo klimat, który umiejętnie i bardzo subtelnie dawkowany (umiejętnie, znaczy, im bardziej zabije się, zabije się, zabije się, tym lepiej) da wam ogólny zarys konwencji, jaką obrał sobie Mlodyskiny. Przeszczepienie instrumentalnie nawet udane, niestety wokalnie/nawijkowo zalatujące zbyt wielką amatorszczyzną i to nie z tych do końca celowych. Ma to swoje hooki ("Życie"), swoje wzloty i drobne upadki, jednak zbyt wielka liczba niedoróbek nie pozwala bezrefleksyjnie wielbić płytowego debiutanta. Więcej pracy, szlifowania, więcej doświadczenia i może na przyszłość wyjdzie nam z tego coś naprawdę pierwszoligowego. Na razie dobra płytka-ciekawostka do rekreacyjnego przesłuchania z naprawdę miejscami niezłymi podkładami. Ludzie z alergią na autotune'a czy celowe lamusowanie i użalanie się nad sobą powinni unikać jak ognia, a jeśli jednak ktoś lubi takie masochistyczne zabawy, to wstęp "Bezpieczni" na głośnikach i można z przyjemnością rozwalić się na kanapie bez większego żalu. Należę do tych drugich, więc tym bardziej za przyszłość Młodego szczerze trzymam kciuki. –M.Kołaczyk
A tak btw. to wielki szacun za konsekwentne ruszanie pod prąd okazji do łatwego nabicia sobie wyświetleń. Bezinteresowny i naiwny idealizm zawsze na nieskończonym propsie.

Cała ta nowa fala pretensjonalnego emo-rapu może się schować, bo oto artysta, który opowiada o swoich problemach i smutkach w sposób autentyczny, a zarazem satysfakcjonujący artystycznie. Przez całe Care For Me Saba omawia momenty, w których czuje, że świat odwrócił się od niego. W "Busy / Sirens" dręczy go samotność; w "Life" nawiedza go widmo masowego uwięzienia osób czarnoskórych w Ameryce; a w "Fighter" opisuje różne sposoby walki z innymi każdego dnia. Jednak najbardziej niszczycielski wpływ na zdrowie psychiczne rapera ma morderstwo Walta, jego kuzyna, współpracownika i najlepszego przyjaciela. Spokojne, plumkające bity przyprawione trapowymi hi-hatami, tworzą atmosferę niespokojnej melancholii. Łagodne syntezatory przywołują na myśl Telefone Noname (na którym Saba występował zarówno jako producent, jak i wokalista). Jednak podczas, gdy bity Noname były lekkie i żartobliwe, muzyka Saby przepełniona jest zarówno lękiem, jak i rezygnacją – zestawem cech, które idealnie pasują do lirycznej zawartości albumu. Eksploracja straty i pustki, wszystkich odcieni szarości, wiecie o co chodzi. Ale Saba nie szuka litości – powoli porusza się do przodu, zamieniając żałobę w przestrzeń, w której fani mogą się odnaleźć. A "Prom/King" to najbardziej przejmujący storytelling w hip-hopie od lat. –A.Kiepuszewski

Nie ma się co oszukiwać: wakacje minęły i powoli trzeba odrabiać straty. Jedna z takich płyt wydanych w letnim sezonie należy właśnie do Mac Millera, którego już nie można kojarzyć z Arianą (która z kolei wreszcie wykorzystała szanse na nagranie porządnej popowej płyty). Jak dla mnie płyta dość nietypowa, ale jednocześnie znamionująca dzisiejszą kondycję popu. Bo naprawdę fajnie słucha się najczęściej wyluzowanych pop-dance-funk-rapowych tracków (zgapianych od kogo tylko się da, sprawdźcie Kendrickowy "Hurt Feelings" albo Timberlake'owy "Self Care"), w których ulokowały się pokłady nostalgii. Ale z drugiej strony kompletnie nie czuję potrzeby wracania do skrajnie bezpiecznych, snujących się w próżni kawałków. Nie chcę się tu zastanawiać, co Miller zrobiłby bez gości (bo pewnie niewiele), dlatego punkty za Swimming należą się przede wszystkim Dâm-Funkowi, Thundercatowi czy Pomo, bo nie oszukujmy się po raz drugi: żadnym wybitnym raperem/śpiewakiem Mac nie jest. Mimo wszystko udało mu się stworzyć miły album, o którym już za moment, niestety, niewielu będzie pamiętało. Ale jednak moim zdaniem łapka w górę się należy. –T.Skowyra

I Make You Fine, Again. W zasadzie to nie miałem dotychczas przyjemności z aż tak radykalnym zerwaniem czwartej ściany w muzyce. Dziwnie bym się czuł, gdybym został zmuszony słuchać tego openera z kimkolwiek stojącym obok; jeszcze dziwniej pisząc o tym. I nie chodzi tu o to, że sama, niemal banalna, treść tych słów, tworzy silnie intymną więź słuchacza z londyńską piosenkarką, ale o te narastające obtoczone w specyficznej flegmie dźwięki podkreślane klawiszową wibracją – chciałbym, żeby cała płyta składała się z takich nieziemskich momentów. Wszystkiego jednak mieć nie można, a po pierwszym utworze wracamy z lekkim zrezygnowaniem na ziemię, lądując tuż obok alternatywnego r&b. I owszem nie najgorsze to r'n'b, bardzo hipnotyzujące (pobrzmiewające zaraźliwą mantrą Do You Know), ale pomimo tego, jak dobre są te utwory, w moim odczuciu Tirzah błyszczy w momentach najbardziej brzmieniowo niekonwencjonalnych. We wstępie do "Basic Need", w niesamowicie przestrzennym, pozbawionym zaakcentowanej rytmiki początku "Guilty". W momentach sięgania po wszelkiego rodzaju glitche i zacięcia. W chwili, w której czuć unoszącego się nad wszystkim ducha Music For The Airport ("Say When"). A w końcu w miejscach, w których ta słynna "hipnagogia" i odrealnienie przejmują stery uwagi słuchacza, za pomocą lekko rozstrojonego "vintage" pianina. Devotion jest kojące, Devotion jest ciepłe, niewymuszone, jednocześnie surowe i niezwykle w swojej intymności piękne. –M.Kołaczyk

Nie daje mi to spokoju, drodzy czytelnicy. Piszę do szuflady śmiertelnie poważny tekst o radykalnych strategiach w twórczości Rogala DLL. Wypisuję wersy, gubię się w tej semantycznej siatce, próbuję zrozumieć, ale nie potrafię. Dlatego przepraszam, Porcys.com, przepraszam, wybaczcie: Mefedron, Ulisses, Rick & Morty, ścierwo, noc, życie, instrukcja obsługi, Andżela, ebe ebe, Tarantino, Snapchat, Cold Steel Ti-lite, Chlorprotisken, deadline, czerwone Prosche, Bagdad, jebany trolejbus, AWRUK, Patrick Swayze, Matka Boska Częstochowska, Schopenhauer, Salvador Dali (no i Chada), szampan, ćpanie, sterydy i Viagra, tipsy, 13:12 (a jakże), grawitacja, turborower, tribal na lędźwiach, Donatella Versace, Cytrynówka Lubelska, rym jak szakal, OliS, last tango in kurwa moonlight shadow, Violetta Villas, mój fon, moje błędy w wyrazach, jakieś T9 się wpierdala, maść na szczury, Mortal Kombat, ruchałbym nice, Panoramiks, farmazon pustego przekazu, odpalasz szlugę i noc dementujesz, Lucyfer, kapitalizm, chemiczny uśmiech, gloria, Wiktoria, survival, Otwock, gogiel my story, full kontakt, dwa koła na stal i zupełnie przeciwny biegun. To nie jest najlepsza płyta Rogala. Prawdopodobnie nie jest nawet dobra, ale gdyby ktoś zapytał mnie o najbardziej intrygującą muzykę w tym roku, to wskazałbym ANtY. –P.Wycisło

2016 rok, gitary, i autentyczne doznania przy "American Girl" (Jezusie, ten refren). I nawet nie muszę odwoływać się do przeszłości, czy jakiś nieuleczonych sentymentów z dawnych lat. Z bezosobowej perspektywy była to po prostu spora grupa doskonałych, przejmujących utworów. Dwie wspaniałe oraz dwie nieco gorsze płyty dość młodej indie gwiazdki, które zamiast skromnego akustycznego grania zalatującego podmiejskim folkiem, posiadały w sobie nieskończone pokłady wielopoziomowej epickości żywcem wyjętej z płyt Patti Smith czy PJ Harvey. Dziś czas na kolejną i niech nie przerazi was stadionowość przepięknego wstępu "Geyser", pobrzmiewającego gimnazjalno-gotyckim Nightwishem. Świat Mitski jest eklektyczny, rozległy – w swoim centrum skupiającym wszystko to za co jako ludzie kochamy lata 90. Współcześnie zaś staje się on bardziej dopracowany, jeszcze większy i bardzo lubiący romansować z syntezatorowymi efektami nieprzystającymi do tych klasycznie rockowych. Jeżeli znudziły wam się anemiczne podrygi odbijanych od kalki amerykańskich songwriterek, a tęsknicie za drapieżną koturnowością starego dobrego, jednocześnie niegłupiego alternatywnego rocka, Mitski ze swoją wzruszającą kontynuacją wciągającego Puberty 2 wpasuje się pod wasz gust idealnie. –M.Kołaczyk