SPECJALNE - Ranking
Najlepsze polskie single XX wieku
11 listopada 201550Andrzej Zaucha
Byłaś Serca Biciem
[Studio Malachitowa, 1989]
Świeżo odzyskany i całkiem uczciwie przepracowany w polskiej popkulturze fenomen Zbigniewa Wodeckiego jest jednym z przyjemniejszych około-mainstreamowych zjawisk ostatnich lat, ale często prowokuje mnie do rozważań uciekających nieco od sedna tematu. Gdzie byłby dziś Andrzej Zaucha? Z poczciwie zapowiadającym januszadę wąsem i trudną do zaszufladkowania charakterystyką jestem w stanie wyobrazić sobie tego niezwykle wszechstronnego artystę w wielu konfiguracjach. Jako do końca niezrozumianego wizjonera w typie Łosowskiego, ale też jako gościa kolejnego projektu Alkopoligamii czy prowadzącego "Jaka To Melodia".
Przy "Byłaś Serca Biciem" te rozważania odchodzą jednak na dalszy plan, bo treść ikonicznego PRZEBOJU niedoszłego kajakarza (podobno był blisko wyjazdu na igrzyska w Tokio!) skłania do zgoła innych przemyśleń. Tych kilka minut samego konkretu na mapie polskiego popu jawi się jako samotny biały żagiel. Utwór właściwie wziął się znikąd – Jerzy Dobrzyński po prostu miał do dyspozycji fantastyczne jak na tamte czasy syntezatory i z myślą o Zausze zostawił kilka piosenek, z którymi wokalista miał zrobić co tylko chciał. Oczywiście nie sposób nie uwierzyć, że pobyt znanego kompozytora w USA w latach osiemdziesiątych nie odcisnął na "Byłaś..." swojego piętna, choć ta piosenka od zawsze bardziej pasowała mi do brytyjskiego synthpopu niż do "robienia z Zauchy Steviego Wondera", jak przyjęło się komentować "pójście w pop" cenionego awangardowego twórcy.
Nieważne – nieprzystająca specjalnie do polskich warunków warstwa muzyczna to jedno, ale kluczem jest mimo wszystko sposób, w jaki Zaucha wykonuje poruszający tekst Zbigniewa Książka (tak, tego samego Zbigniewa Książka, który wiele lat później smażył ponadczasowe kocopoły z Piotrem Rubikiem). W trudnym dla siebie momencie życia (kilka miesięcy po sukcesie "Byłaś..." zmarła ukochana żona artysty) on potrafił zostawić te emocje gdzieś na boku. Reprezentował tak uwielbiany przez Tony'ego Soprano "strong, silent type". "Nie starał się wyciskać łez, śpiewał prosto i bezpretensjonalnie. Mógł zrobić szał, show, dramat, a on nie. Zupełnie na odwrót. Jakby pokazywał w tych wykonaniach to, że jest stuprocentowym mężczyzną, który nie emanuje emocjami, dramatyzmem. Jest twardy i choć wszystko bardzo głęboko przeżywa, to stara się trzymać to ukryte gdzieś głęboko w sobie". I to właśnie ten niezwykle celnie opisany przez Ewę Bem styl śpiewania Andrzeja Zauchy – kipiący od emocji, ale w żadnym momencie nie skręcający w stronę nadmiernej egzaltacji – jest tym, co w "Byłaś Serca Biciem" robi na mnie największe wrażenie. –Kacper Bartosiak
049De Mono
Ostatni Pocałunek
[Arston / ZIC ZAC, 1992]
Nie mam żadnego problemu z charakterystycznymi dla De Mono emfatycznymi singlami spod znaku "Statków Na Niebie" (z którymi mam zresztą nadzieję spotkać się jeszcze na liście), ale moim ulubionym numerem grupy jest ten wręcz mechaniczny w swojej nienaganności wymiatacz. Teoretycznie miał to chyba być przejmujący i intensywny emocjonalnie kawałek, ale nawet dramatyczne zawieszenie przed refrenem traktuję raczej jako beznamiętne, doskonałe rzemiosło niż natchnioną ekspresję uczuć. Ale zacznijmy od początku, bo to on nadaje ton całemu utworowi. Składający się z dwugłosu basu i gitary oraz punktujących pojedynczych klawiszowych dźwięków muzyczny trójnóg zwrotki zapewnia stabilność i raz za razem rozbrzmiewa niezawodnie, nic sobie nie robiąc z potrzeby sporadycznego ustępowania innym elementom struktury piosenki. Opadający refren atakuje z kolei bezczelną chwytliwością i masowym zacięciem, które sprawiają, że ze smutkiem, po raz nie wiem już który, marzę sobie, by takie piosenki znowu stawały się popularne. Krzywemu z zespołem udało się tu bowiem wycisnąć praktycznie wszystko z formuły przebojowego gitarowego popu. –Piotr Ejsmont
048Lady Pank
Oh, Luczija!
[Polskie Nagrania Muza, 1986]
Trzeci studyjny krążek Lady Pank już zawsze będzie kojarzył się z jednym wydarzeniem. Chodzi oczywiście o niesławny "wrocławski incydent", kiedy to podczas koncertu z okazji Dnia Dziecka, promującego zarazem mający ukazać się za chwile longplay, Jan Borysewicz ściągnął spodnie jak postać z okładki LP3. To oczywiście tylko mocniej przyczyniło się do słabego odbioru płyty, z której żaden kawałek nie stał się przebojem, w konsekwencji czego kryzysu nie dało się już uniknąć. Jak widać, w całej tej sytuacji zupełnie nie ma miejsca na jakiś pozytywny aspekt. Dlatego pierwszy utwór ze strony B albumu wydaje mi się tak ogromnym paradoksem. Jeśli ktoś by mnie zapytał, jaka jest moja ulubiona piosenka Lady Pank, z pełną świadomością istnienia całej gwardii mocarnych wałków, takich jak chociażby "Kryzysowa Narzeczona" czy "Mała Lady Punk", bez wahania wskazałbym na "Oh, Luczija!".
Borysewicz, mimo że antybohater LP3, to tym jednym indeksem dla mnie odkupuje wszystkie swoje winy. Niemal szkatułkowa kompozycja, w której jak po sznurku lecą coraz to nowe hooki, a jeden lepszy od drugiego: zaczynając od nabicia bębnów w intro, przez cyrkulację świecących, żarówkowych klawiszy, mikro-łączniki z clapami między głównymi segmentami, aż do wyniesionego ponad utwór, fruwającego refrenu. W ogóle już sam sound, figury, jakie Borysewicz wycina na gitce czy generalnie wyluzowany, ale pełen dystyngowanego ładu, pop-rockowy czy power-popowy drive w policyjnym duchu, to coś, co zapewnia numerowi absolutną kuloodporność (tekst Mogielnickiego niby lekko infantylny, ale zupełnie nie przeszkadza, a nawet bardzo go lubię, a co). Właśnie, à propos Police: często podkreśla się, że na longplayu numer trzy, Lady Pank zrezygnowali z inspirowania się załogą Stinga, jednak na szczęście "Oh, Luczija!" jest tym fragmentem, gdzie wpływ Police jest wciąż żywy i namacalny. A jeśli w jednym odcinku dźwiękowym nazbierało się tyle wymienionych tu zajebistych czynników, to efekt mógł być tylko jeden. So there you go. –Tomasz Skowyra
047Piasek
Pogodniej (Złoty Środek)
[BMG, 1998]
Życia nie oszukam – jakkolwiek nie próbowałbym bajerować ,"Pogodniej" już zawsze będzie "piosenką ze Złotopolskich". Tylko czy to źle? Jasne, z jednej strony utwory z czołówek tasiemców z zasady mają trudniej, zbierając często niezasłużone recenzenckie baty z uwagi na ciężar kontekstu, ale z drugiej – jakby nie patrzeć– miliony Polaków, świadomie czy nie, przez lata mieliło schabowe na tle zajebistego gitarowego popu. Gloria victis. I choć osobiście bardziej fanuję "Mocniej" (ale że to jest kompozycja Kayah, to serio doznałem), to jednak "Złoty Środek" częściej śmiga po mojej głowie. Być może jest to kwestia takich ogólnych pozytywnych wibracji ("reggae lubię, to taka pozytywna muzyka") płynących ze wszystkich szczerozłotych chwil tej piosenki, a może po prostu dałem się uwieść tym błogim gitarowym wzorkom, wyjętym chyba z "Zabij Swój Strach" Bartosiewicz albo uzależnić od apollińskiej, misternie rozplanowanej konstrukcji kompozycji – że niby w zwrotce niewiele się dzieje, a potem ten mostek tak nagle budzi z letargu i przy przypudrowanym przejściu do refrenu możesz spokojnie żegnać się z grawitacją. Już nawet ten schabik tak ciężko nie leży. –Wojciech Chełmecki
046Skaldowie
Wszystko Mi Mówi, Że Mnie Ktoś Pokochał
[Pronit, 1968]
Zawsze gdy słyszę tę piosenkę (zresztą nie tylko tą, jeśli chodzi o Skaldów), jestem omamiony jej podkręconym tempem. Istnieje muzyka, sprawiająca wrażenie spowolnionej, np. Loveless. “Wszystko Mi Mówi..." przynależy do opozycyjnej kategorii utworów, którym chciałbyś zaciągnąć ręczny hamulec, bo po co ten pośpiech? Młodziutcy jeszcze Skaldowie otwarli tak swój drugi album długogrający i zeszły się tu wszystkie elementy, o których byś pomyślał, słysząc po raz pierwszy wyraz dźwiękonaśladowczy: bigbit. Równomierne uderzenia werbla i gitary rytmicznej na pierwszym planie, szybująca poniżej tego pułapu linia basu, wędrujące w górę i dół skali, szybkie, sprawne i zamaszyste melodie, dopieszczone chórkami Alibabek - a wszystko do szlagwortów Wojciecha Młynarskiego. Rzeczywiście to jeden z wzorców nadwiślańskiego bigbitu, o czym świadczy jego natychmiastowy sukces popularnościowy. –Michał Hantke
045Zdzisława Sośnicka
Aleja Gwiazd
[Polskie Nagrania Muza, 1987]
Podczas, gdy wielbię bliskie doskonałości "Realia", to jednak szlagier powołany do życia przez Lipko, a nie Dębskiego upatruję jako ostateczny masterpiece Sośnickiej. W "Realiach" pojawia się mały dysonans na linii zlecony tekst-postać wokalistki przez co nie mogę od siebie odpędzić myśli, że jest to bardziej wyśmienita piosenka aktorska, niż piosenka pop. Zdecydowanie nic takiego nie ma za to miejsca w "Alei Gwiazd", gdzie wspaniałe figury muzyczne są uskrzydlone niebagatelnym tekstem, nieśmiało podejmującym eschatologiczne ("szampan i kac, po życiu sen / I nic ci już nie ostanie...") i kosmogoniczne ("jabłko i grzech – tak musi być") rozważania. Słychać, że są to tematy prawdziwie pasjonujące panią Zdzisławę, w których wokalistka potrafi wreszcie w pełni zmaterializować swój kolosalny talent.
Ilustracja muzyczna Romualda Lipko jest oparta przede wszystkim na repetycji dramatycznego hooku synthowego, który nosi w sobie echa zarówno "Running Up That Hill" Kate Bush, jak i " Souvenir" OMD, przygotowując słuchacza na ten piękny, nieco barokowy w formie refren. Głos Sośnickiej, przez który przedziera ludzki bunt i gniew, w refrenie gromi pozostawioną sobie przestrzeń, tworząc iluzję, że może oto sama wokalistka posiadła już którąś z twórczych mocy Kreacji.
Piszemy tu o piosenkach, które w większości mają dla nas pewną wartość sentymentalną. Szczerze mówiąc nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam "Aleję Gwiazd" – utwór nie istnieje dla mnie w ogóle w kategoriach sentymentalnych, co też wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku nie ma najmniejszego znaczenia. Dociekliwy, polemiczny z Biblią tekst, dopełniony właśnie klasycznym, staroświeckim, odpornym na mody i czas wokalem, decyduje o tym, że piosenka nie utknęła w gąszczu ejtisowych kontekstów, ale dostąpiła bardziej ponadczasowej wielkości. –Iwona Czekirda
044Kombi
Przytul Mnie
[Wifon, 1980]
Trajektoria kariery zespołu Kombi mogłaby posłużyć za podręczny schemat dla połowy polskich wykonawców debiutujących na przełomie lat 70. i 80., którzy oparli swoje brzmienie na uniwersalnym zestawie gitary, basu, bębnów i klawiszy. Po świetnych pierwszych nagraniach, inspirowanych zachodnią alternatywą, post-disco i funkiem, nastąpiła spektakularna równia pochyła, która – znając absolutny bezwstyd Skawińskiego – prawdopodobnie jeszcze długo się nie skończy. No cóż, późniejszy lider zespołu O.N.A. zawsze był najsłabszym ogniwem ekipy autorów "Słodkiego miłego życia". Liderem pozbawionym jakiejkolwiek scenicznej charyzmy i przyzwoitego głosu; właściwie najbardziej sztampowym i nudnym "rockmanem", jakiego można sobie wymyślić.
Z "Przytul Mnie" na etapie komponowania Skawiński nie miał nic wspólnego. Ta brzmiąca jak białasowski, radiowy re-edit leniwego, space-funkowego jamu zgubionego gdzieś przez Parliament piosenka, napisana została przez człowieka, któremu Kombi zawdzięcza swój sukces na wysokości pierwszych albumów studyjnych – Sławomira Łosowskiego. Gdańszczanin przeprowadził założony przez siebie w 1969 roku projekt przez różne fazy; od bluesa, przez free-jazz, aż po pop-rock. Przy nagrywaniu debiutanckiego self-titled ujawnił swoje zupełnie nieznane wcześniej oblicze – speca od formalnie prostych, ale melodycznie intrygująco zniuansowanych kompozycji o klawiszowym rodowodzie, które później potrafił przy nagrywaniu przerobić na radiowe hity. "Przytul Mnie", jak mało który utwór Łosowskiego, odsłania ich delikatną, skrytą za licznymi i nie zawsze udanymi muzycznymi i wizerunkowymi przeobrażeniami substancję. –Jakub Wencel
043Krystyna Prońko
Deszcz W Cisnej
[Pronit, 1978]
Na długo przed tym, jak Krystyna Prońko zasiadła w radzie miasta stołecznego Warszawa, a Janusz Koman stał się antybohaterem serwisów plotkarskich szukających taniej sensacji sprzed dekad, tych dwoje stanowiło bardzo zgraną parę – i nie mam tu na myśli ich kilkuletniego związku, ale sprzężoną z nim współpracę na gruncie artystycznym. Dzięki wspólnym, afroamerykańskim fascynacjom zza oceanu i misją krzewienia ich na rodzimym poletku, stali się dla siebie niejako wzajemną skocznią do kariery: ona zyskała możliwość rozpromowania swojego nazwiska, on zbierania kompozytorskich i aranżerskich szlifów, które w dłuższej perspektywie miały uplasować go na pozycji jednego z czołowych krajowych majstrów od czarnej muzyki, tworzącego utwory m.in. dla takich diw jak Zdzisława Sośnicka, Hanna Banaszak czy nieco mniej pamiętanej dziś Jadwigi Strzeleckiej (tu mój delikatny ukłon w stronę znakomitego "Dziewczyny Marzą O Miłości").
"Deszcz W Cisnej" jawi się po latach jako swoiste zwieńczenie tego okresu w życiu muzyków. Dwa lata później Prońko nagrała swoje opus magnum, na którym udział Komana był już nieznaczny, a on sam w latach 80. stopniowo zaczął ograniczać działalność artystyczną (warto wspomnieć jeszcze fajną płytkę zainicjowanego przez niego, żeńskiego zespołu Fiesta), by w końcu całkowicie odejść w cień. Jakkolwiek jednak nie potoczyła się ich dalsza kariera, w tej jednej chwili w 1978 roku, biorąc udział w nagraniu tego absolutnie ikonicznego utworu, stali się częścią jednego z najwznioślejszych momentów polskiego funku, na stałe zapisując się tym samym w annałach historii krajowej fonografii.
Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że sukces ten miał wielu ojców, począwszy od Isaaca Hayesa, którego "Shaft" posłużył kompozytorowi Jackowi Mikule – szarej eminencji "Deszczu W Cisnej", odpowiedzialnego również za takie cukiereczki jak "Moje Serce To Jest Muzyk" Ewy Bem czy "Bossanovę Do Poduszki" Maryli Rodowicz, czyli jakby panteon polskiej szkoły songwriterskiej – jako ewidentną inspirację i fundament. Koman dorzucił od siebie rewelacyjną aranżację, zaprzęgając dodatkowo Henryka Debicha i jego Orkiestrę Rozrywkową Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi oraz obsługującego wah-wahującą gitkę Wojciecha Waglewskiego, Bogdan Olewicz napisał urzekający, ponadczasowy tekst, a w ramach wisienki na torcie Prońko – ach ta Prońko –zaśpiewała to najlepiej jak tylko się dało: precyzyjne, dojrzale, zadziornie, perfekcyjnie wyczuwając emocje w każdej kolejnej kropelce ciśniańskiego deszczu. Aż ma się ochotę jechać w Bieszczady, stanąć z rozłożonymi rękoma nad krawędzi skarpy i czekać aż spadnie. –Wojciech Chełmecki
042Reni Jusis
Zakręcona
[Pomaton EMI, 1998]
Reni jak Aaliyah, Reni jak Genevieve Artadi. Yaro jak Goldie i Bangalter. Dużo się dzieje. No, co najmniej tyle, żeby ludożerka mogła otrzymać pierwszorzędny dyskotekowy produkt na miarę swoich czasów. Jeśli w następnej dekadzie znów się spotkamy przy analogicznej liście, to zrobi się jeszcze ciekawiej, ale nie wypada mi tak wyprzedzać faktów bez oddania temu kawałkowi tego, co mu się bez wątpienia należy. "Zakręcona" jest trochę jak "Around The World", tyle że zdecydowanie fajniejsza. Na tamtym etapie mało komu znana jeszcze Jusis mogła sprawiać wrażenie dziewczyny z klimatu. Takiego typu wokalistkę i autorkę, jak Lady Kier z Deee-Lite albo Jody Watley z Shalamar – mocno wkręconą w dyskotekowy tryb i aspirującą do roli pełnoprawnej popowej front-woman, nie mogącą jednak ze względu na konwencję czy repertuar konkurować z aktami czysto radiowymi. Tutaj oczywiście zalecam ostrożność, bo w przypadku Watley, jak i Reni, to się w kilku przypadkach rzeczywiście udało, ale chodzi mi raczej o zdolność przebicia się do zbiorowej pamięci, dobicia do czołówki, zdjęcia z siebie ciążącej świadomości, że jednak nie jest się Madonną lub, no właśnie, kim? Natalią Kukulską? Wina oczywiście nie leży tutaj po stronie Jusis, ale raczej publiczności, która, kiedy to było najbardziej adekwatne, nie pokapowała (ja również) wyjątkowości tej postaci. Z takich czy innych powodów 12-15 lat temu zabrakło rezonansu, ale również miejsca i chyba odpowiedniego personelu, żeby można było kręcić w Polsce tego typu przemysł muzyczny, oparty o płynące z Zachodu taneczne trendy. Nadeszły, pozostały, wróciły, rzecz jasna, inne muzyczne opia, ale i tak trudno pogodzić mi się z faktem, że nie sposób doszukać się odpowiedzi równie celnych, co zadawane wówczas przez Reni Jusis, Jarosława Płocicę czy Michała Przytułę pytania o popularną muzykę klubową. –Krzysztof Pytel
041Fasolki
Moja Fantazja
[Polskie Nagrania Muza, 1988]
Dzieci płaczą z byle powodu, ale tym razem powód jest, więc podłączam się do ich szlochu i rozpaczy, bo zupełnie nie rozumiem sytuacji, w której kompletnie ignoruje się takie skarby polskiej fonografii, jak "Moja Fantazja", bo nie tylko ci, którzy w barze zamawiają Shirley Temple powinni ronić łzy z uwagi na ten przykry fakt. O singlu Fasolek, zespołu kojarzącego się z hitami dla dzieci, programami z lat 80., takimi jak Tik-Tak czy z pierwszym stopniem kariery Joanny Jabłczyńskiej, raczej nie przeczytacie w leksykonach, encyklopediach, rankingach czy na niezal fanpage'ach (tam wciąż łatwiej spotkać posty o Fugazi czy Have A Nice Life), a przecież mamy tu do czynienia, w moim odczuciu, z polskim odpowiednikiem "Lucy In The Sky With Diamonds". Naturalnie chodzi o wydźwięk, bo czy skomponowany przez basistę Trubadurów, Sławomira Kowalewskiego (dziecięce głosiki w piosence należą do jego córek: Kamy i Mai), opus nie mógłby być songiem o jakimś PRL-owskim dragu? Wczytajmy się w tekst (którego autorką jest Wanda Chotomska, mind you) pierwszej zwrotki: "To szkiełko wszystko potrafi / na każde pytanie odpowie / wystarczy wziąć je do ręki / i wszystko będzie różowe / Wystarczy wziąć je do ręki / usypać ziarnko fantazji / i już za chwile można / dolecieć aż do gwiazdy". COŚ JEST NA RZECZY.
Zwłaszcza, że już od pierwszych nut intra i skrytego gdzieś w oparach, zagadkowego "Faaantaaaazja", utwór emanuje psychodeliczną aurą (a fragment od 2:15 Borys określił jako najbardziej psychodeliczny moment w polskiej muzyce ever, and he's right), rozwiązaną kapitalnym, euforycznym chorusem antycypującym z ponad dziesięcioletnim zapasem songwriterską poetykę i producencki sznyt samego Ariela Marcusa Rosenberga z najlepszego, wczesnego okresu (choć zwrotki, które pojawiają się po uroczym "lalalalaLaLaLa, lalalala LA LA" też nie ustępują, nie kituję). A już ostatni refren ze zdublowanymi wokalami wyśpiewującymi "Faantaaaazja, faantaaaazja, bo fantazja jest od tego / aby baaaawić się, aby baaaawić się, aby bawić się na całego", manifestuje tak nieskrępowaną, naturalną czy zwyczajnie dziecięcą radość, że nawet na pyszczku Grumpy Cata pojawia się olbrzymi, otwarty, odsłaniający kły uśmiech szczęścia. Ostatecznie myślę więc, że "Moja Fantazja", to komunikat przestrzegający przed uzależnieniem od substancji psychoaktywnych, który z powodzeniem mógłby lecieć we wszelkich kampaniach antynarkotykowych, bo do kogo nie przemawiają ubrane w fasolkową formę słowa, że do zabawy na całego potrzebna jest jedynie fantazja? Ale nie przeczę – łatwo uzależnić się od tego hymnu. A zatem, czy chcemy, czy nie, "Fantazja" is a hell of a drug. –Tomasz Skowyra
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-01