SPECJALNE - Ranking

Najlepsze polskie single XX wieku

11 listopada 2015

Piotr Figiel: Temat Laguna

90Piotr Figiel
Temat Laguny
[Studio Filmowe Dom, 1988]

Gajos, Pieczyńska, Bista, Opania, Dmochowski, Englert, Linde-Lubaszenko, Pawlik, Benoit, a to przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Taką obsadę miał nakręcony w 1988 roku przez Janusza Zaorskiego Piłkarski Poker. Tak się jakoś złożyło, ze w naszym rozdaniu najlepszych singli przyszło mi pisać o muzyce związanej z kultowymi polskimi filmami. Parę miejsc niżej wylądował Zenek Czubaty i ”Do You Like Henky Penky Love”, a teraz mierzymy się z Piotrem Figlem i jego ”Tematem Laguny”. Figiel to postać nam nieobca, bowiem Gdzieś, Kiedyś...Somewhere, Sometime jego ansamblu wylądowało na 96. miejscu w naszym ubiegłorocznym zestawieniu najlepszych polskich albumów XX wieku. Zrozumcie mnie jednak dobrze, Piłkarski Poker to nie tylko świetny scenariusz, brawurowa gra aktorska, kultowe teksty (”Wie Pan, drużyna radziecka, a on złamał poprzeczkę”) i wciąż aktualny temat (”Tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić”, ale to z trochę innego filmu), ale również muzyka. ”Temat Laguny” autorstwa Figla przewija się w różnych konfiguracjach wielokrotnie, ale powiem wam jedno – moim zdaniem żaden polski film nie miał bardziej wdzięcznego, kojącego i chwytliwego motywu niż ten. ”So smooooth”. Figiel czaruje nas swoim Rolandem zahaczając o subtelne boogie oraz instrumentalny funk i jestem przekonany, że wrażliwość tego utalentowanego kompozytora uwiodłaby niejednego Dâm-Funka. Zdecydowanie nie skłamię, jeśli napiszę, że Piłkarskiego Pokera oglądam przede wszystkim ze względu na muzykę i ten znakomity motyw przewodni. –Jacek Marczuk

posłuchaj »


Krystyna: Never Say Goodbye

089Krystyna
Never Say Goodbye
[High Energy, 1989]

"A long and winding road", śpiewał kiedyś Paul McCartney i bynajmniej nie był to soundtrack do kolonoskopii, a nostalgiczna refleksja na temat zawiłości związków, czy to romantycznych, czy to artystycznych. Krętą i wyboistą drogę przeszedł również każdy, kto startując z pozycji doktrynalnie poprawnego rockisty, stopniowo porzucał uprzedzenia i dziś, wolny od jakiejkolwiek pogardy dla syntetycznych form muzyki rozrywkowej, może na świeżo i z zainteresowaniem spojrzeć na takie zjawiska z lat 80. jak italo disco czy Hi-NRG i zrozumieć, dlaczego naszym zdaniem "Never Say Goodbye" należy się nieco więcej rozgłosu.

Wyprodukowany przez legendarnego w środowiskach italo Severo Lombardoniego kawałek może dać odpowiedź jak brzmiałoby "Heart" Pet Shop Boys, gdyby duet jednak zdecydował się oddać piosenkę Madonnie. Ale naprawdę! Posłuchajcie jak zacina ta śladowo wmiksowana, cudaczna gitka – brzmi znajomo? Ciepło głównego synth-motywu i towarzyszącego mu, majestatycznego tła – tak bardzo różne od typowego dla większości utworów Hi-NRG, lodowato zimnego soundu – również pokazuje, pod jak dużym wpływem Actually i Introspective był Lombardoni, gdy tworzył ten wysokoobrotowy, naszpikowany producenckimi pomysłami banger. A Madge? Tak jak i jej, Krystynie Moczulskiej daleko do szczytów technicznej wokalistyki, ale obie potrafią coś zupełnie innego: wytworzyć to efemeryczne, pełne niedopowiedzeń, parkietowe napięcie, którego tak bardzo łakniemy, gdy odurzeni alkoholem i atmosferą wkraczamy na dancefloor. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »


Blenders: Ciągnik

088Blenders
Ciągnik
[Polton, 1996]

Pierwszy kontakt z tym utworem może być dość niekomfortowy. Drugi i trzeci też. Grupka jakichś patafianów coś śpiewa o ciągniku. Idealna sytuacja, aby ustawić ten numer pomiędzy tym, a jakąś juwenaliową sieczką. Ale jednak spotykamy się tutaj, na liście najlepszych polskich utworów XX wieku. Więc co, pozory, fasada, mafia i loże? No nie, to ciągle jest idiotyczna piosenka o ciągniku. Tylko czy to przeszkadza w byciu świetną piosenką? C’mon! To gówno nawet nie daje się zaklasyfikować w jakikolwiek sensowny sposób. Niezdarne rapowane (?) zwrotki, mostek, który nieodzownie kojarzy mi się z Shudder To Think (nie do końca wiem czemu), a wszystko to zwieńczone niepokojącym, chorym refrenem. Niby brzmi jak żart, kabaret, ale to śpiewane przedszkolnym falsetem wyznanie przyprawia mnie o ciarki. Cholera, kto nie chciał mieć CIĄGNIKA? –Antoni Barszczak

posłuchaj »


Kayah: Na Językach

087Kayah
Na Językach
[ZIC ZAC, 1997]

Nigdy nie byłem szczególnym entuzjastą twórczości Katarzyny Szczot. Przyczyn tego stanu rzeczy mogło być zapewne bez liku, lecz z perspektywy minionych lat w pamięć wryło mi zaledwie kilka z nich. Już pal licho z równie charakterystyczną, co drażniącą manierą wokalna, jakościowo wątpliwymi próbami imitacji soulowego vibe'u, czy też z samym wizerunkiem artystki – w zamyśle bardzo kobiecym, a przy tym drapieżnym, w rzeczywistości zaś zupełnie nijakim. W obliczu żelaznego klasyka, do którego usilnie wzdychały swego czasu czołowe reprezentantki polskiego feminizmu salonowego ("Testosteron") czy nad wyraz żenujących owoców kolaboracji z Goranem Bregoviciem (wszystko), wyżej przytoczone przykłady jawią się jedynie niewinnymi błahostkami.

Przez te wszystkie lata, prócz poniekąd prekursorskich działań (już mniejsza z efektami), mających przede wszystkim na celu przeszczepienie (powiedzmy, że aktualnych wówczas) ”czarnych wzorców” na grunt rodzimej piosenki masowej, Kayah (o czym niektórzy często zapominają) w ramach swej codziennej pracy twórczej parała się również songwritingiem – z różnym skutkiem. Niestety, w większości były to próby jednoznaczne z dryfowaniem (z mniejszym lub większym stopniu) w stronę mielizn, lecz zdarzały się też strzały w środek tarczy (”Mocniej”, ”Supermenka”). Słuchając ”Na Językach” jestem w stanie wybaczyć pani Katarzynie prawie wszystkie błędy przeszłości, bo jedynie autorka z autentyczną wrażliwością na melodie i z wyraźną skłonnością do detali, mogła popełnić utwór tego pokroju. I żadne to drwiny, bo prócz cholernie zażerającej kompozycji (której z czystym sumieniem wiele zarzucić nie sposób), banger broni się równie dobrze jako całość: w pierwszej fazie zaskakująco wręcz imitując wonderowska rytmikę, by za chwile, już w pełnej krasie, przeistoczyć się w przyjemną mimikrę Jamiroquai. –Marek Lewandowski

posłuchaj »


Piotr Szczepanik: Kochać

086Piotr Szczepanik
Kochać
[Polskie Nagrania Muza, 1966]

Żyjemy tu i teraz, weryfikujemy popkulturowe artefakty przez cyniczną machinę późnego intermetu, sprawdzamy jak pewne ich aspekty bronią się po latach i czy w ogóle. Ale spróbujmy wsiąść w wyimaginowany WEHOOKIŁ czasu i przenieść się do momentu faktycznej premiery omawianego nagrania pośród nieco wyblakłych już w pamięci PRL-owskich realiów. Odnieśmy się nie do "Kochać" z dzisiejszego YouTube Party, nie do "Kochać" ze wspominkowych programów a la Szewczyk i Szabłowska ("Retromania" – absolut), nie do kombatanckich wspomnień przefiltrowanych przez upadek komuny, nadejście muzycznej telewizji i potem nowych technologii. Zamiast tego odnieśmy się do takiego "Kochać", jakie wyszło "na rynek" w 1966. Speaking of Retromania: okazuje się, że pastor King nie był murzynem i okazuje się, że taka optyka daje sporo do myślenia, a byłaby też pewnie niezłym "food for thought" dla samego Reynoldsa. Zobaczmy.

Trzymam w ręku potargany, sfatygowany, pozaginany na rogach egzemplarz winylowego longplaya pod tytułem Piotr Szczepanik Śpiewa. (Tu czerstwa anegdota bez żadnego związku: Wojciech Mann w trakcie jednej ze swoich audycji przed lat, zapytany przez anonimową pracowniczkę radia spisującą ręcznie zaprezentowane na antenie utwory "panie Wojtku, ten Bob Dylan to… śpiewa?", odparł z zażenowaniem: "nie, tańczy".) To jeden z analogowych skarbów, jakie odziedziczyłem z płytowej kolekcji ś.p. babci i ś.p. dziadka. I czegóż możemy dowiedzieć się z obszernego opisu z tyłu obwoluty? Otóż np. tego że "kariera Szczepanika jest wynikiem dużego zapotrzebowania na ten rodzaj piosenki, jaką wylansował. Zawiera ona bowiem to, czego trudno byłoby się doszukać w hałaśliwej epoce 'mocnego uderzenia'". I powiedzcie, że nie jest to cytat, po który sięgnąłby Simon w swojej słynnej książce.

Dalej dowiadujemy się o postaci Andrzeja Korzyńskiego, według informacji z okładki "kierownika Studia Rytm" i kompozytora połowy piosenek z albumu. Dziś wiemy o imponującym dorobku pana Andrzeja w dziedzinie muzyki filmowej czy post-noir-cabaret-disco, ale w 1966 roku przedstawiony jest on jako młody kompozytor, "twórca słynnych 'Żółtych Kalendarzy'", przyjaźniący się ze Szczepanikiem. Wśród pozostałych autorów repertuaru wzrok przykuwają nazwiska W. Piętowskiego (realizatora rzeczonych nagrań) oraz M. Święcickiego ("Święcicki kopsnął mu… parę moich nowych złotych"). Słowa w większości napisał A. Tylczyński, w tym także do "Kochać" ("poetyzujące teksty pełne melancholii, pozbawione cech banalności, a zarazem optymistyczne, takie które mogą zainteresować każdego"). A jednak "najważniejszą rzeczą jest tu interpretacja Szczepanika". I w przypadku singla pewnie też klip, uważany za jeden z pierwszych polskich udanych formalnie teledysków. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »


De Mono: Znów jesteś ze mną

085De Mono
Znów Jesteś Ze Mną
[Arston / ZIC ZAC, 1992]

Jeszcze w latach podstawówki miałem koleżankę Gosię / Agnieszkę (sorry, autentycznie nie jestem w stanie sobie przypomnieć). Fajna dziewczyna – lubiła tańczyć, pełna radości tak, ciągle goniła wiatr – ale co najistotniejsze – jej ulubiony zespół – De Mono. Ekipa traktowana przeze mnie od zawsze z jednoznacznym, a patrząc z perspektywy czasu, nie do końca uzasadnionym politowaniem. Bo przecież w sferze singlowej, dzięki szczytowym momentom jak "Statki" czy "Kochać Inaczej" ("A kiedy przyjdzie na ciebie czas / a przyjdzie czas na ciebie" – jeden z czołowych hooków "pokolenia JP2"), jest to grupa jak najbardziej zasłużona.

"Znów Jesteś Ze Mną", bezlitośnie katowany na klasowych dyskotekach, posiada wartość nie tylko sentymentalną, gdyż – jak to słusznie na jutjubie ujęła Martyna ze Szczecina – jest to "niesamowita piosenka" . Nie nie, ale na serio przestrzeń, którą udało się tu wygenerować klawiszami i pogłosem wciąga nas, hipnotyzuje i trzyma w muzycznym półśnie, aż do efektownego wystrzału w refrenie ("A teraz, kiedy przy mnie śpisz..." – klasyczny zaśpiew, hehe). Poza tym począwszy od rasowo kroczącej sekcji, po znakomite gitarowo-saksofonowe przygrywki w tle, wszystko idealnie tu współgra i dodaje piosence charakteru. Zdarzają się też niespodziewane zabiegi (na ile zamierzone ciężko powiedzieć), jak delikatnie za późne, lekko nie do rytmu wejścia w zwrotkę Krzywego. Niewątpliwie trzeba przyznać, że powrócenie "po latach" oraz zagłębienie się w konkretne części składowe (zamglone klawisze w tle - mój ulubiony element), pozwala ten przebój Muzycznej Jedynki (lol) odkryć na nowo i należycie docenić. –Paweł Greczyn

posłuchaj »


Apteka: Synteza

084Apteka
Synteza
[S.P., 1995]

Gottfried Liebniz powiedział kiedyś, że muzyka jest przyjemnością, jakiej dusza ludzka doświadcza przez liczenie, nie zdając sobie sprawy, że ma do czynienia z liczeniem. Zgodnie z tą definicją genialnym matematykiem byłby nie tylko Max Cohen, bohater debiutu reżyserskiego Darrena Aranofsky’ego, ale również Brian Wilson. Nieprzypadkowo spośród wszystkich kompozytorskich super ludzi wybrałem właśnie lidera The Beach Boys – obie te postaci łączy bowiem jeszcze jedno: obsesja na punkcie okiełznania absolutu i niemożność jej zaspokojenia, która ostatecznie prowadzi do zwątpienia i autodestrukcji. Dla Wilsona – wszyscy znamy tę historię, right? – przybrała ona formę zachwiania psychicznej równowagi, natomiast w przypadku Cohena znacznie bardziej ekstremalną, ale może w tym miejscu zamilknę, bo może ktoś akurat nie widział.

Dlaczego w ogóle wspominam o tym przy okazji "Syntezy"? Otóż postać tej misternie wysnutej, podległej lekko slintowskim, matematycznym rygorom, gitarowej narracji Kodyma i spółki przypomina mi właśnie sylwetkę takiego socjalnie nieprzystosowanego, genialnego zapaleńca, u którego początkowo niegroźna fascynacja przekształca się w końcu w regularny fanatyzm. Kto z uwagą przesłuchał najsłynniejszy utwór Apteki chociaż raz i kojarzy jego moment kulminacyjny, powinien mniej więcej wyczuć o co mi chodzi. W tej niby zwiewnej balladzie o ćpaniu drzemie porażająca, balansująca na granicy dysonansu paranoja, o jakiej nie śniło się większości ciążących w stronę psychodelii indie-chłopców z Zachodu, nie mówiąc już o kimkolwiek na ówczesnej mapie muzycznej Polski. Gdyby nie "Synteza", transowe alt-kołysanki Ścianki mogłyby w ogóle nie powstać, a Uwaga, Jedzie Tramwaj brzmieć zupełnie inaczej. I jeżeli faktycznie muzyka jest czerpaniem przyjemności z nieświadomego liczenia, to powinniśmy się cieszyć, że oprócz plusów ujemnych mamy też plusy dodatnie –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »


Maanam: Kocham Cię, Kochanie Moje

083Maanam
Kocham Cię, Kochanie Moje
[Tonpress, 1983]

Mógłbym tutaj wkleić przepis na ręcznie robioną czekoladę i byłby wielce konceptualny komentarz do singla. Polska muzyka potrzebuje jak najwięcej takich utworów, które po prostu są. Nie mają żadnego podcienia bólu i sromoty, tylko inteligentnie poprowadzoną linię melodyczną na gitarze. Słuchając "Kocham Cię, Kochanie Moje" nie ma się wrażenia, że obcuje się z pomnikowym klasykiem z obowiązkowym pokłonem podczas odbioru, tylko (aż) zgrabnie zapakowaną zręcznie zrobioną czekoladką. Można ten utwór zwyczajnie postawić koło innych singli o miłości. Taka sytuacja jest cudowna i powinna zdarzać się częściej. –Ryszard Gawroński

posłuchaj »


Hanna Banaszak: Samba Przed Rozstaniem

082Hanna Banaszak
Samba Przed Rozstaniem
[1988]

"Z Januszem Stroblem spotkaliśmy się (…) przypadkowo. To, co nas łączy, to jest Brazylia. Ja byłam zawsze rozmiłowana w tej części świata, w tej muzycznej części świata". Tak o predylekcji swojej i Janusza Strobla do muzyki największego państwa Ameryki Południowej mówiła w wywiadzie dla Polskiego Radia Hanna Banaszak. Owocem tej współpracy przypadającej głównie na lata osiemdziesiąte było wiele wspaniałych utworów nasyconych brazylijskim rytmem. Jednym z nich, dla mnie najpiękniejszym, jest stworzona na kanwie klasycznej kompozycji "Apelo" Badena Powella, "Samba Przed Rozstaniem". Nie potrafię jej słuchać, gdy siedzę lub leżę – to jedna z tych ballad, gdzie stężenie emocji wymusza na słuchającym postawę stojącą. Ciężko nawet definiować i opisać, w jak niesamowicie rozdzierający sposób duetowi udało się sportretować nieuchronny moment rozstania, którego nie uleczą błagania i prośby.

To fantastyczna, pełna pasji, balansująca na granicy skrajnej rozpaczy i palącego bólu interpretacja Banaszak (moment, gdy wokalistka powtarza frazę "Nie zabijaj tej miłości" = łzy w oczach i bez komentarza) oraz wykwintny, poetycki akompaniament z brazylijską duszą Strobla (gitarowe solo w duchu Methenego w centralnej części utworu ociera się o metafizykę) są oczywiście najważniejszymi elementami "Samby Przed Rozstaniem". Ale równie ważny, idealnie dopełniający muzyczną warstwę, jest napisany w festiwalowej kawiarni w Opolu na serwetce tekst nieżyjącego już Jonasza Kofty. Całość więc jest czymś zupełnie niezwykłym – nie mamy tutaj zwykłej, wzruszającej piosenki o zakończeniu związku, ale porażający, frenetyczny, podnoszący ciśnienie lament o miłosnej tragedii, którego się nie słucha, tylko przeżywa. Nic więcej, prócz tych kilku nieudolnych zdań, nie jestem w stanie napisać. Dlatego na koniec przytoczę jeszcze jedną wypowiedź Hanny Banaszak, która chyba w najtrafniejszy sposób uchwyciła istotę "Samby": "Jonasz otrzymał ode mnie "naśpiewaną" linię melodyczną i emocję, którą w tej wokalizie zawarłam. I tak powstała «Samba Przed Rozstaniem»". –Tomasz Skowyra

posłuchaj »


Wanda I Banda: Hi-Fi

81Banda I Wanda
Hi-Fi
[Tonpress, 1983]

Jeden z tych prawdziwie abstrakcyjnych hitów, który bez zgrzytu łączy w sobie obce stylistyki – hard rocka oraz disco. Już od okresu, w którym Donna Summer święciła największe tryumfy tj. od końca lat 70-tych, taka transgresja była dość modna w zachodnim, rockowym mainstreamie, ale też bez pokracznego efektu udawało się nielicznym. “Hi-Fi” to pierwszy singiel Wandy Kwietniewskiej po odejściu z Lombardu i założeniu świeżej formacji, w którym to wokalistka miała okazję udowodnić swoją stadionową rasowość. Wyobrażam sobie taką sytuację, że Kwietniewska dzwoni do Wojciecha Trzcińskiego z prośbą o napisanie czegoś lombardopodobnego, ale z wyraźniejszym przesunięciem akcentu w stronę popu, bardziej w Trojanowską. Udało się. Zespół miał ponadto ogromne szczęście do perkusisty, którym został Andrzej Tylec (w przeszłości Breakout). Jego robota w “Hi-Fi” jest naprawdę imponująca – jeżeli zastanawiasz się, co sprawia, że kawałek jest tak ekstatyczny, nie jest to bynajmniej jedynie świetna melodia wokalu, czy “pierwotność” Wandy, ale właśnie niesamowity “podkład”, perfekcyjnie wczuwającego się w taneczny feeling Tylca. Warto też wypunktować jak bajecznie kompozycja rozwiązuje się w wielowarstwowym, trochę nawet psychodelicznym pejzażu w mostku.

Tekst niesie ze sobą posmak pewexowego hajlajfu, z dozą krytyki w stosunku do kolegów po fachu, ale też z pewną dawką śmieszności (plus wymowa “haj-fi”). Możliwe, że w obliczu popularności takich person jak Franek Kimono, był napisany na pół serio. “Hi-Fi” to dość specyficzny karaoke banger, który w porównaniu chlubniej zapisuje się w tradycji polskiej piosenki niż pastiszowe kompozycje Skubikowskiego napisane dla Lombardu. Oraz, poważnie, zapomnijmy raz na zawsze, że kiedykolwiek istniał ten bieda-remiks duetu dj’skiego o raczej marzycielskiej w tym przypadku nazwie Wet Fingers. –Iwona Czekirda

posłuchaj »


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)