SPECJALNE - Ranking
Najlepsze polskie single XX wieku
11 listopada 2015080Nosowska
Milena
[PolyGram, 1998]
Wstyd się przyznać, ale postać Nosowskiej przez lata pozostawała dla mnie stosunkowo anonimowa. Niechęć do zjawiska określanego przeze mnie mianem "polskiej rockerki" wezbrała we mnie na tyle, bym przez długi okres szerokim łukiem omijał tak solową twórczość szczecinianki, jak i jej macierzystego bandu. Pomijając już zupełnie bezsensowne zaklasyfikowanie owego dorobku w ramy tej żałosnej pseudokategorii, jaka wykluła się w wtedy moim umyśle, sytuacji nie poprawiało zjawisko natarczywej gloryfikacji artystki przez dwa niezależne wobec siebie obozy: krytyków z mainstreamu, nazywanych powszechnie dziennikarzami muzycznymi, z których zdaniem – mówiąc oględnie – nie bardzo się liczyłem, i znacznej części fanbase'u artystki dzielącego fascynację jej postacią z zachłystywaniem się falą rodzimego post-grunge'u, którą z kolei ja – jak przystało na zadufanego w sobie miłośnika amerykańskiego niezal-rocka – szczerze gardziłem.
Na szczęście lata temu udało mi okiełznać swoją indie-rockistowską optykę i nadrobić stracone lata na tyle, bym dziś mógł sytuować Hey wśród moich ulubionych rodzimych gitarowych grup, a samą postacią Nosowskiej trochę nieśmiało, ukradkiem, ale jednak się fascynować. O ile wciąż uważam, że pod szyldem Hey powstały najbardziej songwritersko udane numery, o tyle twórczość solowa Katarzyny Nosowskiej wydaje mi się być bardziej intrygująca, ze względu na umiejętne przeszczepienie panujących w mainstreamie trendów na rodzimy grunt przy zachowaniu swojej odrębnej tożsamości. Milena, drugi album artystki wydany w 1998 roku, w mojej opinii najbardziej poszukujący zestaw w dorobku szczecinianki, najpełniej realizował powyższe kryterium, pozostając pozycją trochę niedocenioną – głównie ze względu na swój mało przystępny charakter. Paradoksalnie utwór tytułowy stanowił zaprzeczenie tej tezy, bo celował w nośny songwriting wsparty o dość prosty w swej strukturze quasi drum'n'bassowy szkielet, i jako jeden z nielicznych indeksów na Milenie spełniał kryterium singlowości. Z perspektywy prawie dwóch dekad wciąż można zachwycać się artystycznym kunsztem, jaki wylewa się z fragmentów pokroju ”Co miesiąc”, jednak to właśnie prosty, a zarazem inteligentny chorus ”Mileny” wrył się w moją świadomość najsilniej, okresowo powracając, by już wtedy bez końca kołatać się w mojej głowie. –Marek Lewandowski
079Justyna Steczkowska
Za Karę
[Pomaton EMI, 1997]
Producencki majstersztyk "Za Karę" objawia się w wyraźnie słyszalnych brytyjsko-skandynawskich najntisowych naleciałościach. Mimo osiągniętej już pełnoletniości (dwa tygodnie temu osiemnaste urodziny obchodziła druga solowa płyta Justyny Steczkowskiej – krążek Naga), zupełnie niespodziewanie utwór ten wciąż zachwyca swoją świeżością. Z tego miejsca wypadałoby podziękować ojcu sukcesu – producentowi Grzegorzowi Ciechowskiemu, którego to kuratela w zgrabny sposób ukierunkowała (początkowo na Dziewczynie Szamana) jeszcze nieopierzoną wówczas artystkę i uczyniła z niej czołową krajową pop diwę z pierwszych stron gazet, osadzoną niestety w mocno około-rockistowskich polskich realiach. Antoni Gralak na trąbce, do tego perfekcyjnie poprowadzona linia basu, a wszystko to zwieńczone gorzkim realizmem projektowanym w poezji codzienności Ewy Omernik. Frontman Republiki posłużył się Justyną i stworzył z niej coś na wzór swojego własnego sopranowego alter ego. Próżno było szukać w tamtych czasach bardziej absorbujących damskich głosów i tak jaskrawych odcieni kiełkującego art popu z prawdziwego zdarzenia. –Witold Tyczka
078Liroy
Scoobiedoo Ya
[BMG, 1995]
Scoobydooyę pamiętałam jako utwór HARDKOROWY, w dziecięcym rozumieniu hardkoru, z czasów, kiedy kondomy kupowało się, żeby je sobie zakładać na głowę i nadmuchiwać nosem, a jedynym rzeczowym wydawnictwem na temat seksu, jakim dysponowałam, była książka o tytule "Ja, Moje Ciało i Pan Bóg" lub podobnym. Nie wiem, czego się spodziewałam, odpalając kawałek po latach, ale raczej nie tego – dobrodusznej rapowanki zbliżającej się w swojej hardkorowości gdzieś do poziomu przyśpiewek weselnych z późniejszej fazy wesela, ale takiej rubasznej właśnie, to znaczy świadczącej o tym, że podmiot liryczny sam jest trochę przytrzymany, sam się trochę wstydzi tego, o czym mówi. Więc, żeby sobie dodać animuszu, postanawia rymować, żeby myśleli, że mruga okiem, a nie że tik nerwowy. "Zaproszę cię dziś na kawę wieczorem / Będę doktorem, będę doktorem" – "Starsi Panowie, Starsi Panowie / Starsi Panowie dwaj". Będąc osobą publiczną, bardziej bym się na miejscu Liroya martwiła o tę domniemaną sekstaśmę, ale po pierwsze, nie jestem osobą publiczną, po drugie, być może nie jestem też wcale skłonna rzucać tym kamieniem, a po trzecie, marzy mi się lepszy świat, świat równych szans i pogodnej rezygnacji, w którym każdy ma jakieś kompromitujące materiały na swój temat w internecie i nikt nikomu nie robi z tego powodu przypału, elo. –Aleksandra Graczyk
077Edyta Bartosiewicz
Love
[Izabelin, 1992]
Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą o tym numerze. Mówię, miejmy to za sobą – modulacja na 2:40 i to co się dzieje przez następną minutę to klimaty czystego 12 Rods, czyli coś bardzo pode mnie. Na co kolega odpowiada: "3:15!!! Fajna ta gitara, taka łyżka wsi w beczce wsi". A w ogóle co sądzisz, że ten numer niejako antycypuje i... zamyka w garści cały MOR dorobek VARIUSÓW w '92 roku? [EDIT: uzupełnijmy, że rok później EDYTA gościnnie użyczyła głosu na sofomorze Manxów.) "Bo ja wiem… Późniejszy Varius z Lipnicką i ten z tą jak jej tam, Stankiewicz czy Sienkiewicz… to owszem", ripostuje kolega. Ale przecież "Tokyo" też ma taki pęknięty, WACHNIĘTY gruw, co nie. "Na początku Janson z nieco większym smakiem aranżował i INSTRUMENTALIZOWAŁ", kontynuuje kolega, "choć oczywiście Varius również wyznaczał brzmieniowe standardy ujemne". Standardy ujemne, świetny tytuł płyty. Trochę zagubiony follow-up do Poniżeja. A reszta numeru? "Z czymś mnie się to kojarzy… Jakieś Pretenders? Edie Brickell? nieee…" - podpowiada kolega. A ja bym zaryzykował antycypację Drivealone, zarówno tego "jeszcze od początku lotnictwa" (przejrzysty liryzm w melodyce, arpeggiowe plecionki w podkładzie), jak i z debiutanckiego LP (rozchwiana prog-rytmika, wielowarstwowość aranżacji). Więc reasumując: ktoś tu zmieszał kobiece Varius Manx z Drivealone i wyszło mu 12 Rods ZANIM jakikolwiek z tych trzech projektów istniał. "Albo inaczej": ktoś tu wydestylował esencję kompozycyjnego uroku Holloee Poloy, pozbawiając ją zbędnego balastu "dżobowości z Bednarskiej". Win/win, czyli. –Borys Dejnarowicz
076Rezerwat
Zaopiekuj Się Mną
[Tonpress, 1986]
Najpierw powstał basowy szkielet singla, a potem wszystko poszło błyskawicznie i piosenka była gotowa mniej więcej w godzinę – opowiadał Andrzej Adamiak na antenie Polskiego Radia (tekst napisany przez Adamiaka dopracował później Janusz Kondratowicz. Zbigniewa Nikodemskiego i Piotra Mikołajczyka wpisano jako autorów muzyki ze względu na ZAiKS). Rezerwat nagrywał mniejsze przeboje już wcześniej ("Obserwator" na przykład), lecz dopiero ten wydany w 1986 roku zapewnił zespołowi legendarny status. Trzeba przyznać, że "Zaopiekuj Się Mną" to właśnie typ samograja. Błysk geniuszu, na który nawinęła się jednak cała masa skojarzeń – w najlepszym razie "trójkowych", a częściej jeszcze przywołujących na myśl widok zasłanego białą ceratą stołu i stojącej na nim zimnej zbożowej kawy. Nie mogę uciec od tej wizji późnoludowej beznadziei, choć również dobrze rozumiem ludzi, którzy kiedyś po pierwszych taktach tej piosenki myśleli, że oto w studiu pojawili się zapowiadani goście z Anglii. Trzeba przyznać, że tym dość oczywistym tekstem i wymuszoną jednowymiarowością udało się Adamiakowi trafić jednak w sedno. Niewiele jest przecież kompozycji, przy których wykonaniu nawet swojscy Boys brzmią choć trochę jak Pet Shop Boys. –Wawrzyn Kowalski
075Bajm
Jezioro Szczęścia
[Polskie Nagrania Muza, 1987]
Pierwsze spotkanie z "Jeziorem Szczęścia" chyba dla każdego jest mniejszym lub większym szokiem. Jedyny utwór Franza Dreadhuntera na Nagich Skałach to misternie spleciony repetytywny majstersztyk o niepowtarzalnym w skali krajowej gęstym klimacie. Dzieją się tu dziwne i nieoczywiste rzeczy, a odświeżającej formuły muzycznej dopełnia daleki od banału jak na bajmowe standardy tekst, w którym Beatę ponosi do tego stopnia, że sięga po narzecze Jeana Cocteau. Przypadek? "Nie sądzę", raczej zakamuflowane "pozdro dla kumatych", bo chyba nigdy wcześniej ani później nie byliśmy między Bugiem a Odrą bliżej Cocteau Twins. Chciałem napisać więcej, ale temat wyczerpał youtube'owy komentarz użytkownika 91CapoTV. Jedziesz, ziomeczku: "Nutka na maksymalnym propsie! Bardzo zmysłowa, dobra do romantycznego seksu. Szkoda, że nie znałem jej, jak jeszcze mi zależało na kobietach...". –Kacper Bartosiak
074Breakout
Kiedy Byłem Małym Chłopcem
[Polskie Nagrania Muza, 1971]
No co tu dużo gadać – toż to najbardziej hymniczny, pomnikowy utwór na tej liście, pochodzący z jednej z najbardziej fundamentalnych płyt w historii polskiej muzyki – będziecie płonąć w piekle wy wszyscy, coście w zeszłym roku głosowali przeciw i mówię to ja – zdeklarowany poptymista. Mitologia Breakoutu została już przemielona na każdy możliwy sposób, więc może odpuszczę sobie holenderskie legendy, prekursorskie peany oraz historyczno-personalne niuanse i pozwolę sobie zauważyć, że pomimo bezapelacyjnie bluesowego, septymowego backgroundu i przesiąknięcia Bluesową goryczą, "Kiedy Byłem Małym Chłopcem" to nadal niezwykle chwytliwa i nośna piosenka, w której przy okazji każdy element (główny riff, solówka, linie basu, gładziutkie jak tafla lodu bicie akordów i tekst, który jednakowoż zatracił dla mnie wszelkie walory pedagogiczne i filozoficzne, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem słynną reklamę Polsilvera – 10.0) układanki brzmi klasycznie, stąd obecność tutaj JAKBY KURWA OCZYWISTA. Borys rzecze: pop-rock. I nie sposób się z nim nie zgodzić. –Wojciech Chełmecki
073Krystyna Prońko
Jesteś Lekiem Na Całe Zło
[Pronit, 1982]
Ostatnio mam taką zabawę: czytam komentarze pod polskimi utworami na YouTube. Dowiedziałem się z nich, że nastoletni fani Tedego boją się ustawić jego bangery jako dzwonek, bo "tata może usłyszeć wulgaryzmy". Legendarny Afrojax jest za to hipsterem, którego ojciec "z grubym portfelem dał na markowe rurki i nagranie płyty". Generalnie wychodzi na to, że rodzice są bardzo ważni. Pójdźcie z mamą do kina, a nie układajcie jakieś rankingi.
Dlaczego o tym piszę? Jak się zanurkuje w komentarze pod "Jesteś Lekiem Na Całe Zło” i jego raperskiego follow-upu Thinkadelic, to poza poszukiwaniem teorii spiskowych ("Iluminatka ;) ma jedno oko zasłonięte" pod panią Krystyną) znajdzie się falę ogromnej nostalgii. Pamiętam, jak kiedyś napatoczyłem się na drugi ever koncert Ortegi Cartel i Lavoholics, gdzie w formie niespodzianki wykonano raperskie "Jesteś Lekiem Na Całe Zło". Moi współtowarzysze stali wtedy oniemiali, a potem opowiadali o powrocie do czasu, kiedy tacy mali w pierwszych bluzach łódzkiego składu słuchali.
Coś jest w refrenie tej piosenki, co automatycznie uruchamia bujanie we wspomnieniach. Jasne, że pewnie w momencie wyjścia obu singli nikt nie wspominał dobrych czasów i chwil, "kiedy ludzie byli ludźmi" (wątek powracający w komentarzach tu i tu), ale nawet teraz, kiedy słucham i piszę te zdania bez żadnego wychowywania się na Prońko czy hip-hopie, kumam tych ludzi. Posłuchaj Krystyny Prońko, a potem pójdź z mamą do kina. –Ryszard Gawroński
072Hey
List
[PolyGram, 1995]
Pochodzący z trzeciego albumu Hey “List” doskonale konfrontuje delikatną stronę formacji z ich głośnym, zapatrzonym w scenę z Seattle, pełnym złości muzycznej obliczem. Piosenka odziera tematy miłosne z rom-comowej cukierkowatości, dotyka za to naiwności i bezsilności. Myślę, że z dzisiejszej perspektywy tak ekshibicjonistyczny tekst oraz ekspresja mogą nie wydawać się równie dobrym pomysłem jak w półdekadzie dominacji grunge’u, jednak utwór zachowuje sporo świeżych elementów, które również dzisiaj chronią go od banalności. Wielkości od banału zazwyczaj nie dzieli znowu aż tak dużo. W przypadku “Listu” istotna jest mocno zaznaczona w miksie, wysublimowana linia basu, który w strategicznych momentach dyskretnie poleruje ostre kanty utworu, odciążając dramatyzm i zapobiegając popadaniu zespołu w karykaturalność. Nieprzypadkowo piosenka nie wyszła spod ręki Banacha, a spod ręki basisty Chrzanowskiego.
Napięcie oczywiście kumuluje się w potężnych, katarktycznych refrenach, w których Nosowska wykrzykuje z siebie buzujące w niej emocje, czemu akompaniuje ściana noise'u. Bardzo podobne ratio delikatna zwrotka-hałaśliwy melodyjny refren prezentowali Cranberries w “Zombie”. Biorąc pod uwagę ogromny sukces tej piosenki w 1994, myślę, że mogła ona posłużyć za inspiracje “Listu”. Z pewnością jednak nieskończona paleta barw wokalu Katarzyny Nosowskiej potrafiła przekuć nawet ten ciężki refren na subtelną wrażliwość. Nosowska, podobnie jak robili to O’Connor, Cobain czy młodszy Buckley, potrafi dostarczyć masom zbiorowej i jednocześnie bardzo personalnej refleksji. –Iwona Czekirda
071Hanna Banaszak
W Moim Magicznym Domu
[1981]
Prześliczna – and I really do mean it – prześliczna, nieprzyzwoicie elegancka bossa nova spod pióra Janusza Strobla swoim optymistycznym przesłaniem nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech na twarzy, ale i wprawia w zadumę – czy naprawdę taką sama bezpretensjonalnością nie mogą nas raczyć wszystkie wytwory polskiej kultury? Można powiedzieć, że znajduje się ona na przeciwnym biegunie kanonu lat minionych niż patriotyczne hymny w stylu "Żeby Polska Była Polską", w których patos się piętrzy, a muzycznej jakości próżno szukać.
Teraz, po trzydziestu latach, gdy "Polska jest w końcu Polską", "W Moim Magicznym Domu" nie jest już dla słuchacza odskocznią od, delikatnie mówiąc, nieciekawej rzeczywistości czasów "komuny". Nie umniejsza to zupełnie jej jakości, pozwalając doświadczać czysto estetycznej przyjemności w obcowaniu muzycznym pięknem. Dla przykładu spójrzmy, co wyprawia tu kontrabas, jak genialnie jego kroki zlewają się z energicznym akustykiem i, mmm, jakże uroczo hipnotyzującym nas głosem pani Hanny. Szukając bliższych młodemu pokoleniu odniesień: jest to ten sam typ dziewiczej kameralności, którą rozklejało nas nie dawnymi czasy Quiet Is The New Loud.
Słuchając tej nastrojowej mruczanki dziś, na obczyźnie (lol), autentycznie mam przed oczami te "magiczne" żoliborskie uliczki, którymi przechadzanie się (szczególnie zimową porą) można porównać do odwiedzin w krainie Narnii, gdzie każdy budynek zdawał się mieć własną duszę, a latem w Parku Żeromskiego zakwitały latarnie. Poza tym w domu autorki tekstu, poetki Magdy Czapińskiej, która, co ciekawe, oryginalnie tekst napisała dla Maryli Rodowicz (jakże się cieszę, że pani Maryla nim pogardziła), rzeczywiście mieszkali mysz i kot Maciej, a "licho spało w kącie cicho". Hmm, a to ci heca... –Paweł Greczyn
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-01