SPECJALNE - Artykuł

Rekomendacje płytowe 2000-2009

2 listopada 2010




Owls
Owls
[2001, Jade Tree]

Problem pisania notek do list końcowo-dekadowych sprowadza się głównie do faktu, iż większość traktowanego materiału przebadana została już uprzednio – pod każdym potencjalnym względem – przez pop-kulturalnych naukowców mniej więcej wedle następującego wzoru: (playlist pierwszego singla + recenzja + komentarz na liście rocznej + rekapitulacja + lista pół-dekady + cokolwiek jeszcze) * wiodące media i portale recenzjo-pisarskie, w tym Porcys. Vide: wymyśl tu coś nowego o Kid A u progu 2011. Z orzeźwieniem przychodzą wobec powyższego nagrania pokroju samotnego długograja Owls, czyli albumu, o którym próżno szukać "podręcznika" z serii 33 1/3 lub chociaż encyklopedycznej recenzji Jana Błaszczaka (wielka szkoda). A jest o czym wspominać: powstały na zgliszczach "klasycznego emo" Cap'n Jazz, Chicagowski projekt to trzecia (wliczając Joan of Arc) wspólna inicjatywa braci Tima i Mike'a (American Football i dosyć nudnawy Owen) Kinselli, czyli postaci całkiem dla tamtejszej sceny zasłużonych. Dodatkowo płytę wyprodukował ten oschły koleś, co im tam wszystkie płyty w mieście nagrywa, a teksty są głębokie i traktują o czymś poważnym. OK, ale przede wszystkim Owls to niesamowicie angażujący miszmasz post-rocka w swojej najbardziej Krautowej odmianie, lajtowego jazzu i jeszcze lajtowszego punka – używając sprawdzonego triku (pseudo)reckopisarzy, "Tortoise wraz z Karate nagrywają covery kawałków Maxa Tundry z okresu jego licealnej fascynacji Yes". Piękny i schizofreniczny to krążek, pełen awangardowych muzykologicznych smaczków jak i prostolinijnej (a tak się przynajmniej wydaje) szczerości – głos Tima Kinselli nawet z Napalm Death zrobiłby Bon Ivera. W dwa tysiące pierwszym skupił się jednak na tym oto półgodzinnym albumie, i niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie okaże się on być osiągnięciem jego życia. –Patryk Mrozek



Theo Parrish
Sound Sculptures, Vol. 1
[2007, Sound Signature]

"Detroit based Chicago born beatdown producer and DJ born in 1972". Szarmanckiego Theodora z częsta podaje się na jednaj tacy z Moodymanem ( uzdrowiciel-kręgaż z miasta Detroit), przez wzgląd na stare czasy ( i nowsze: Parrish ma na koncie choćby płyty wydane nakładem labela KDJ), kiedy scena deephouse'u była wciąż enigmatyczna, ciągle w stadium tymczasowym i podlegająca procesom, w które oboje się wpisali. Co, zrozumiała, punktuje im historycznym fachmaństwem i środowiskową estymą bardzo fit. Na Vol 1. najbłyskotliwiej świeci "Synthetic Flemm" w kooperacji z Omarem S, który brzmi jak niespełna 12-minutowe udźwiękowienie marszowej trwogi. Nad dramaturgią czuwa świder synthowej linii basu i złorzeczące uderzenia w rondel. W zestawie migają też bardziej piosenkowe odsłony, udomowione kobiecym wokalem: "They Say" (z Monicą Blaire na mikrofonie), albo "Soul Control" (z Aleną Waters). Ale nawet wobec nich, nie oczekujmy porywów w gruncie pop, utwory słabo przęda w rodzimej formule bankietów, dancingów, studniówek, kinderbali. Za to, przy okazji wolnego dywanu, zdemontujcie pochowane tutaj inspiracje, z podkreśleniem lekkiej atletyki/techno/detroit/very deep. –Magda Janicka



Passage
Forcefield Kids
[2004, Anticon]

Może być tak, że akceptuję tę płytę, bo akceptuję przede wszystkim "raperów, którzy rapują o problemach z ojcem na bicie wiertarki", a może być tak, że to naprawdę świetny abstrakcyjny hip-hop wyłaniający się z ogromnej liczby przykrych dźwięków. Pięknogłosy Passage, który za dnia sprząta stoliki w barze pod miastem, nocą zamienia się w podporę Restiform Bodies – bandu przeciwnego globalizacji, domagającego się denuklearyzacji świata. Forcefield Kids to jedyny do tej pory jego album solowy, jest bezkompromisowym i o wiele bardziej wyrazistym przedłużeniem stylu zespołu. Kawałki urywają się w połowie, przechodzą na drugą stronę lustra, a podkładem może być wszystko, co boli w ucho, z maszyną do pisania włącznie. Niesamowity ładunek emocji i motywów dla koneserów domowych remontów. –Filip Kekusz



Adam Pierończyk
Amusos
[2003, PAO]

Projekt Amusos był wydarzeniem szeroko odnotowanym i pochwalonym przez rodzimą krytykę, włącznie z entuzjastyczną recenzją w "Wyborczej", nie tylko ze względu na jakość, ale też odważne sięgnięcie wszędobylskiego saksofonisty, znanego do tej pory z zamiłowania do brzmienia akustycznego, po dźwięki elektryczne. Ta metamorfoza akurat ani ziębi, ani grzeje, a może nawet ziębi, bo trudno polubić Amusos za nieliczne tanio awangardowe kakofonie na syntezatory i midi, za to frapują fragmenty organiczne i swojsko trzeszczące, jak filmowe motywy "Wanna Be A Musician" czy mroczna kontrabasowa wycieczka "Japanais", świetnie dopowiadana saksofonem Pierończyka. Znacznie ciekawszą nowością okazuje się afrykańska śpiewaczka, Mina Agossi, której frustrująco przeciągłe, głębokie wokalizy potrafią nadać wynurzeniom Pierończyka plemienno-spirytystyczny posmak, a francuskie melodeklamacje wieczorną zmysłowość. –Michał Zagroba



Recloose
Cardiology
[2002, !K7]

Debiut tego kuglarza, urodzonego w Detroit, z domu saksofonisty jazzowego, niefartem nie dał się poznać szerokiej publice, a nic mu nie brakuje. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Recloose poznał legendę od technobrzmienia Carla Craiga i poprzez label Planet E, którym ten zawiadował, nagrał swoją pierwszą, długogrającą solówkę (kulisy zajścia są nadzwyczaj barwne, demówka Recloose'a trafiła do Craiga konspiracyjnie, poprzez torbę z fast foodem). Label spotyka muzykę i pasują razem jak pięść do oka, bo w grę wchodzą akustyczne brzdęczki. Aranżacje zakomponowane zostały z szanownym pietyzmem, tworząc kombinacje z elementami, które możnaby podciągnąć głównie pod nu jazz, przeplatany z wyczekiwanyną motoryką Detroit: house i techno. Balans odbywa się między uderzeniowymi, energetycznymi skosami ("Permutations") a rozbełtanym laid-backiem ("Absence Of One"). Fragmentami Recloose schodzi z tych podziałów i wdaje się z zupełnie osobne historie, na przykład takie jak "Procession" z odnóżami rege i dubu, które dwa numery potem "M.I.A" ukróca, na nowo rozkładając się z lounge'wym barkiem. –Magda Janicka



Shiina Ringo
Karuki Zamen Kuri No Hana
[2003, Virgin/Toshiba EMI]

Kiedy dziewczyna debiutuje w 1999 prog-grunge'owym albumem z J-popowymi naleciałościami, zaczynasz żałować, że nie jest twoja. Kiedy cztery lata później rynek oświadcza, że jej kolejny album to orkiestrowany noise-pop z klasycznymi harmoniami wokalnymi przepuszczony przez amatorsko wyekwipowanego Macbooka, żałujesz, że nie miałeś szansy się jej oświadczyć. Nie do końca wiem jak to ująć, żeby nie wyszło ironicznie, ale niech tam: to jedna z najlepszych japońskich płyt 00s. Możemy przyjąć, że okolice pierwszej dziesiątki. Kiedy Borys zajawił mnie wspomnianym grunge'owym epikiem, nie do końca przewidywałem, że Ringo jeszcze kiedyś pokaże palec popowcom tego świata. Pokazała i jest on bardzo duży. Może się narażę, ale momentami ów palec przejawia pokrewieństwo nie tylko z Solex (ekspercko przyjemny bas i piskliwe smyki w "Meisai"), ale nawet powiedziałoby się, że z Maxem Tundrą (szaleńcze zmiany tempa i filozofia przyspieszania jako środka wyrazu w "Dopperugengā") i Bird And The Bee (słodkie, post-bacharachowskie "Okonomide"). Nie wiem co jeszcze można dodać. Cieszy, że mimo cięć budżetowych udało jej się nagrać jeden z ciekawszych piosenkowych albumów dziesięciolecia. –Mateusz Jędras



Ulrich Schnauss
A Strangely Isolated Place
[2003, City Centre Offices/Domino]

Wpływ shoegaze'u na wykonawców ambientowych jest oczywisty. Ulrich Schnauss, jak Tim Hecker, jest dzieckiem lat 90. wychowanym na sennych gitarowych dronach. Inaczej niż Hecker, czy ten hałaśliwy drań Fennesz, Schnauss mniej czerpie z obezwładniającego hałasu My Bloody Valentine (mimo, że początek "A Letter From Home" odsyła do "To Here Knows When") a więcej z relatywnie łagodnych "mgiełek" Slowdive czy Chapterhouse. Bez obaw możecie puścić jego najlepszą płytę, A Strangely Isolated Place swoim mamom. Gęsty od miękkich klawiszowych struktur i delikatnych żeńskich wokaliz, Isolated Place to chilloutowy album, który eksplozją barw wyrywa się z tła na pierwszy plan. Jak pokrewne nagrania Guitar i Manual, produkcje Schnaussa nie stawiają słuchaczowi wymagań. Są zbyt zajęte dostarczaniem onirycznej przyjemności. –Łukasz Konatowicz



Soffy O
The Beauty Of It
[2006, Virgin]

U schyłku poprzedniej dekady, podziemną sceną klubową w Berlinie zachybotał label Bpitch Control, pod którego żandarmerią TokTok zmaterializowało się pierwszą pytą "Run.Stop.Restore", zadając trajkot osiedlowym niewyrostkom! W tym jakoś czasie, spod ziemii wyrosła Soffy O, która dziewczyńskością uwiarygodniła porządność tego lokalu i wiadomo, od razu zrobiło się ciekawiej. W solowym debiucie kontynuuje nonszalancję z "TokTok vs. Soffy O.", mocno rytmicznie podkłady (produkcją zajęli się Mocky i J. Lidell), zaniedbują fakt, że Zofija śpiewa rozlaźle, jakby w tym samym czasie bardziej zajęta była puszczaniem kaczek na wodzie, obok czego, oczywista, wpisuję jej ponętnie krzepki plus. Szkicowo album ma się ku dużej słodyczy, a za dowód poświadczy uporczywe skojarzenie z żeńskimi głosami lat sześćdziesiątych pod wodzą Shangri-Las. W składnikach-inspiracjach można się pogmatwać, bo wyskakują ultranagle, z różnych parafii: rnb, soul czy rockowe perkusje. Ale zachowują się na tyle taktownie, że nie przeszkadzają odbiorze tej płyty jako udensowionej, siarczanej, elektroniki. Odtoktokowiona Soffy jest te git, ale "Day Of Mine" zawsze warto mieć w portfelu. –Magda Janicka



Klas Torstensson
Self-Portrait With Percussion
[2007, Etcetera]

Być może będzie to nadużycie, ale nie bójmy się tego powiedzieć: ta pracka Torstenssona, jeśli dobrze wykonana, jest jedną z najbardziej zajmujących rytmicznie w XXI wieku jak dotąd. Całości przyświeca duch Varèse, sugerujący ontologię perkusyjną jako zupełnie naturalną: intersekcje tekstur ("Aquarelle"), kaskady marimby, Webern wychodzący na werandę zapalić papierocha do odgłosów cowbella dochodzących z obory mieszkającego nieopodal Mahlera ("Almglocken" według samego Klasa), młoteczkowe akordy wcinane w sacharynowe partie flecików – wszystko to mniej lub bardziej odpowiada naturze. Nie dajmy się jednak zwieść, bowiem takiej natury uświadczą tylko kofeiniści i wstrząśnięci serotoniną. W rękach dobrego ansamblu: lepsze niż spacery po parku. –Mateusz Jędras



Venetian Snares
Rossz Csillag Alatt Született
[2005, Planet Mu]

Zabawne, że największą atencję ze strony szerokiej publiki ten breakcore'owy ekstremista zyskał właśnie albumem, opartym w dużej mierze na samplach z poważki. Paradoksalnie, jest to również jedno z jego najłatwiej przyswajalnych dzieł. Brak na nim gabberowego napieprzania Winnipeg Is A Frozen Shithole czy destrukcyjnej bezwzględności znanej z Making Orange Things. Oczywiście, jest intensywnie, ale "Öngyilkos Vasárnap" zdażyło mi się już słyszeć na skłotowej dyskotece, w akademickim radiu, lokalu dla studentek polonistyki i samochodzie u znajomych. Szlagier, zresztą do szlagieru nawiązujący i samplujący Billie Holliday, a nie Diamandę Galas. Między urban legends można włożyć recenzenckie bajeczki o suicydogennych właściwościach tej pieśni, ja niczego takiego nie odnotowałem. Zamiast koncentrować się na tej historii, lepiej przyjrzeć się innym źródłom sampli Aarona Funka, bo z pewnością jego horyzonty muzyczne wykraczają daleko poza twórczość niejakiego Rezső Seressa. Taki "Szamár Madár" na przykład w całości jedzie na Koncercie wiolonczelowym e-moll, op. 85 Edwarda Elgara (postać z dwudziestofuntówki, jakby co). Bohaterem "Szerencsétlen" jest natomiast IV Kwartet smyczkowy Bartóka z genialnie wsamplowanymi pizzicato z jego czwartej części. Hooki chyba najlepszego na albumie "Hajnal" to też takty z węgierskiego kompozytora, ale występują tam również dość obszerne cytaty z drugiego z Trzech Utworów Na Klarnet Strawińskiego i Kaprysu A-moll op. 1 nr 7 Paganiniego, a całość jest zamknięta krótkim fragmentem słynnej solówki puzonu z III Mahlera. Mało? Na Węgierskim Albumie jest jeszcze trochę innych smaczków, rzecz jasna wszystko mistrzowsko rozjebane tęgim nakurwianiem. Moc. –Krzysztof Michalak


Strona #1    Strona #2    Strona #3    Strona #4    Strona #5

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)