SPECJALNE - Artykuł
Rekomendacje płytowe 2000-2009
2 listopada 2010
John Maus
Love Is Real
[2007, Upset The Rhythm]
O fascynującej postaci Johna Mausa wypadałoby napisać sążnisty esej a nie streszczać ją w kilku linijkach, ale chyba nie mam innego wyjścia, bo bezpośrednio o nim na Porcys jeszcze nie pisaliśmy i nie zapowiada się, aby prędko miała zdarzyć się ku temu lepsza okazja. Zatem tytułem wstępu - Maus to chyba najbardziej fascynujący kumpel Ariela, blisko trzydziestoletni doktor filozofii wykładający na Uniwersytecie Hawajskim (how cool is that?), który poza współpracą z Pinkiem i Pandą we wczesnych okresach ich twórczości wydał także dwa solowe albumy, które spotkały się z dosyć nieciekawą recepcją – więcej na ten temat znajdziecie na MySpace Johna, który wyraźnie podchodzi do całego tematu z przymrużeniem oka. Najlepiej postać artysty przybliżają słowa samego Ariela na jego temat, który niegdyś powiedział o nim tak: "John Maus is a maniac on a bloody crusade - a tortured evangelist on a mercenary quest to rid our world of villainous defilers of "The Gospel of True Love". By turns shockingly infectious and disarmingly unpredictable, his music conflates a perplexing marriage of Moroder's Never Ending Story and classical 12-tone renegades of 20th century past, harking the new path which resurrects romance from its post-modern shackles, and reignites the promise of a better world." Nic dodać, nic ująć.
Ten intrygujący opis w małym stopniu wyczerpuje temat postaci Johna Mausa, ale w ramach jako-takiego zarysu powinien wystarczyć. Przejdźmy więc do meritum, czyli do bezapelacyjnie bardziej udanego z dwóch dotychczasowych wydawnictw muzyka. Love Is Real to frapujący koncept-album na temat podróży do wnętrza siebie i walce z własnymi słabościami, w którym głęboko przeszywający głos Mausa, budzący skojarzenia a to z Curtisem a to z Calvinem Johnsonem, momentami faktycznie przenosi w inny świat, zwłaszcza gdy brzmi tak monumentalnie jak w "The Silent Chorus" albo tak mrocznie jak w "Do Your Best". Ładunek emocjonalny, jaki niosą ze sobą te dwa utwory, jest wprost nie do opisania przy użyciu standardowego wokabularza – za to standardowo pojawiają się ciarki na plecach i nie tylko tam. To prawdopodobnie najbardziej oczywiste highlighty tego albumu, ale to pewne niedopowiedzenie, bo oba tracki oscylują dla mnie w okolicach tak czystej dziesiątki jak to tylko możliwe. Ten pierwszy to przedziwna mroczna perła, której pewnie będę słuchał obserwując zachód słońca w dniu apokalipsy albo coś w ten deseń. Maus śpiewa w sposób ostateczny o rzeczach ostatecznych i chyba dlatego nie sposób opisać tę płytę nie popadając przy tym w banał.
Reszta utworów na tym albumie to równie interesujące propozycje, zbudowane zazwyczaj na całkiem prostych patentach, które odzwierciedlają rozległe zainteresowania Mausa jako muzyka. Pojawiają się odnośniki do muzyki klasycznej (nieco żartobliwe "Green Bouzard"), lo-fi spod znaku R. Stevie Moore'a, popu i disco lat osiemdziesiątych i przez to Love Is Real zdecydowanie wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom gatunkowym, stanowiąc przy tym naprawdę fascynującą propozycję z okolic zdziwaczałego songwritingu. Nigdy potem żaden z przybocznych Ariela Pinka nie był tak blisko odebrania mu fotela lidera i nawet jeśli Maus ma teraz ciekawsze rzeczy do roboty, to i tak jego specyficzna twórczość doczekała się wielu specjalistycznych analiz - zainteresowanym polecam zwłaszcza epicki tekst na temat Love Is Real zamieszczony na tym blogu. –Kacper Bartosiak
Meshuggah
I (EP)
[2004, Fractured Transmitter]
Nie przepadam za zespołem Meshuggah, zbyt często wpadał w klimaty toolujące (w ten nudny, przewidywalny sposób), niejednokrotnie nie potrafiłem dobrze wychwycić tego, co decydowało o wynoszeniu go ponad pozostałe, precyzyjne zespoły z tej półki (a wczesne próby thrashujące bywały groteskowe). Pamiętam zresztą ambiwalentną recepcję "I" wśród metalowej braci, co akurat mi pozwoliło uaktywnić przekorne "jestem przeciw" i stwierdzić, że ta transowa, półgodzinna epka to być może jeden z najlepszych metalowych albumów w ogóle. Nawet tekst mnie jakoś strasznie nie razi, a ta ciężka od gitar (diabeł raczy wiedzieć jak nisko przestrojonych) wielopłaszczyznowa rzeźnia umyka klasyfikacjom, sięgając po minimal, a w skupionych tłach- półprzerywnikach wręcz po ambient. Mocna rzecz, naprawdę. –Łukasz Łachecki
Monolake
Gravity
[2001, Monolake]
Gravity jest w tym samym stopniu muzyką, co sound designem. Taneczne, powtarzające się w nieskończoność struktury rytmiczne sąsiadują tu z figurami, których nigdzie indziej nie słyszeliście, chyba że u Autechre. Brzmieniowo to częściowo klasyka Chain Reaction, a częściowo coś w rodzaju zaawansowanego środowiska akustycznego jakiejś cyber-rzeczywistości. Mistrzowska manipulacja parametrami dźwięku kreuje świat tajemniczy i skomplikowany, a zarazem doskonale intuicyjny i przejrzysty; przesycony chłodną abstrakcją, ale piekielnie wciągający. Te soundscape'y nie poddają się jakiejkolwiek interpretacji - oddziałują raczej na zasadzie jakichś psychoakustycznych tricków, absorbujących władze poznawcze i wpływających na samopoczucie słuchacza. Chyba nie muszę dodawać, że to wpływ jak najbardziej korzystny. –Krzysztof Michalak
Moodymann
Black Mahogani
[2004, Peacefrog]
Czasem zdarzają się tytuły płyt, które trafiają w sedno: Revolver, Rzeczy, Których Nie Ma, Black Mahogani... Piąty album/kompilacja Kennyego Dixona Jr-a to ołtarz wyrzeźbiony w czarnym mahoniu ku czci Detroit, gęsty, ciemny, ciepły zestaw wspaniałych klasycyzujących house'owych jamów. Narzekający na dominacje białego techno Moodymann poświęcił całe lata na tworzenie czarnej alternatywy i wypuszczanie winylowych singli, na które polują kolekcjonerzy. Dla profanów takich jak ja, raz na kilka lat zbiera te swoje perełki, dorzuca coś świeżego i tworzy albumy. I Black Mahogani serio jest a l b u m e m – godziną muzyki, która w żaden sposób nie zdradza, że jej elementy nie tworzyły kiedyś całości. Jest tu wszystko co charakterystyczne dla stylu Moodymanna, czyli głównie całe tony vintage'owości: czarne sample z soulu i jazzu (Gaye i w ogóle) i filmów blaxploitation ("Superfly" i w ogóle), czarny, niski głos jazzowej diwy Roberty Sweed i swobodne, naturalne wplatanie wszelkich czarnych stylów muzyki w techno / house. Czarne, czarne, czarne – to bardzo czarna płyta. Jest też hipnotyczna, fascynująca, ociekająca seksem i pełna podskórnego napięcia, jak filmy o dilerach koksu, do których odsyła. –Łukasz Konatowicz
Moodymann
Silence In The Secret Garden
[2003, Peacefrog]
Z całej zgrai Detroitczyków, to zazwyczaj Dixon był tym bardziej nieprzytomnym. Klei sobie swobodne jamy, jakby post-fordyzm był dla niego epoką leżenia na kanapie i kopcenia zamienników opium; co więcej, nigdy nie przestał, jakby kopiowanie/wklejanie jazzowych motywów w proste, 303-owe miary o stopie uważanej w środowisku za tłustą nie było od dekady skompromitowane przez jego własnych epigonów. Najwyraźniej niczego innego nie potrafi robić, ale cóż, skoro „kiedy Moody nastawi synkopę, to zapominam ile kosztował ten stanik”. Tutaj mamy do czynienia z kolekcją w świecie post-Toeachizown brzmiącą jak parkietowy Riddick; jak deep fat hat house do siedzenia na kanapie w piwnicach hajpsterskiego klubu z drogimi drinkami w niedzielę o ósmej rano. Nawet nie ma co się doszukiwać charakterystycznych dla Moodymanna materialistycznych skłonności do meta-nagrywki – szumy i trzaski nośnika są ograniczone do minimum, kosztem podkręcenia najsamwzwyż parametru pozornie bezinteresownego melanżu. Tak się humanizuje traumę repetycji linii produkcyjnej, bitches. –Mateusz Jędras
Necks
Drive By
[2003, Fish Of Milk]
Trudno opisać tę pozycję słowami, mógłbym porównać ją do jazzowej reinkarnacji Bark Psychosis, pytanie tylko czy takie zestawienie nie zaciemnia jeszcze bardziej obrazu. W recenzjach dotyczących Drive By pada wiele ciekawych sformułowań próbujących określić styl Necks – trance jazz, instrumental techno, Reichian jazz czy też moje ulubione fractal music. Niestety vs. stety dopóki nie posłuchacie tego wydawnictwa w całości to tak naprawdę nic nie będziecie wiedzieć o muzyce tego australijskiego tercetu. Niełatwe to granie, trzech gości siedzi przez bitą godzinę i improwizuje, w co trochę uwierzyć, ze względu choćby na to jak równo u Necksów gra basista, jak jakiś robot. W ciągu tych 60 minut jesteśmy świadkami depresyjnej podróży po tajemniczym wyludnionym, odbijającym krautrockowe światło świecie w którym prym wiedzie gruby, nie do zdarcia groove otoczony hipnotyzującymi, rezonującymi nabiciami i wielowarstwowymi, zraszającymi całość synthami. Raz na ruski rok i Southall się nie myli. –Wojciech Sawicki
Old Time Relijun
Lost Light
[2003, K]
Ciemniejsze sprawy, szamanizm i pogański prymitywizm. Headmaster projektu (ciekawostka: współzakładanego także przez Phila Elveruma) Arrington de Dionyso, odpowiedzialny za obsługę głosu, gitary i klarnetu basowego, na potrzeby transgresji własnej rekonstruuje, konstruuje na nowo lub syntezuje najprostszą obrzędowość, daleką od zachodnioeuropejskich standardów. Trans produkowany przez sekcję rytmiczną złożoną po bożemu z perkusji i kontrabasu służy za tło do tańców i śpiewów Dionyso, który za pomocą archetypowych metafor, przy zgaszonym świetle, niejednokrotnie trafia w sedno niepokoju, słowem faktycznie daje się transowi porwać i pomaga mu porywać. Oś płyty, trzeci na trackliście "Cold Water" nie składa się z więcej niż 5 linijek tekstu, sekcja rytmiczna cały czas w zapamiętaniu powtarza to samo, a trwa to ponad 8 minut, ale ani na moment nie puszcza napięcia, bo metafora jest najlepsza z możliwych, środki użyte nie służą do rozkminy, a do zapomnienia i ani przez moment nie wiadomo, czy gdyby rzecz działa się live, Arrington nie zacząłby się przekuwać rozżarzonym drutem, czy sztyletami, w cywilu stateczny mężczyzna, niemal wyobrażenie Scherlocka Holmesa, czy ambitnego doktora etnologii. "Music Of The Sphere" zabiera słuchacza natomiast w rejony jakiegoś dziwnie wybitego etno-noise’u z wchodzącą po półtorej minuty zawodzącą niemal religijnie gitarą, która faktycznie zdaje się prowadzić dialog z czymś niewidocznym. Albo bluźniercza modlitwa "Pardes Rimmonim", nieznana, autorska inkantacja, po której następuje instrumentalny "Cold Water, Deep Underwater", wydający się być nagrodą, przestrzennym tłem dla wywołanego zaklęciem efektu. Nie dla niedowiarków, oczywiście. –Radek Pulkowski
Oleś / Trzaska / Oleś
Mikro Muzik
[2002, Kilogram]
Rety, ale perfekcyjnie fraza Trzaski trzyma się tych dostojnych, oszczędnych ostinato kontrabasu Marcina Olesia. Derwiszowska koncentracja, hipnotyzująca całą gamą barw, płynnie przechodząca od rustykalnego liryzmu do ezoteryki i natchnionej ekstazy, zahaczająca przy tym o łoskotową, zadziorną fabularność. Do tego wyciszona, quasi-obrzędowa perkusja Brata Olesia, delikatnie pulsująca napięcie, wtem wybuchająca szaleńczym transem. Słychać, że ci muzycy nie muszą się rozumieć - oni doskonale wyczuwają się intuicyjnie. Efektem jest muzyka na wskroś kontemplacyjna, lapidarna, ale nie uciekająca się do ogranej figury ciszy. Jeśli coś ją wyróżnia spośród "muzyki makro", to pełne skupienie na najdrobniejszych detalach, które mogą w niej wybrzmieć z całą siłą wyrazu. Z pewnością jedno z najciekawszych dokonań dawnych yassowców, wcale nie wymagające od słuchaczy tak wiele - zaledwie kilku chwil całkowitego oddania. –Krzysztof Michalak
Omid
Monolith
[2003, Mush]
Wydany w 2003 roku Monolith to pewnie największa pomyłka na mojej liście dekady, poznana gdzieś podczas uzupełniania braków kilka miesięcy temu, zapomniana wkrótce, najpóźniej w grudniu. Ale do tego czasu z czystym sumieniem polecam album, jako odpowiedź na podkłady undergroundowych producentów z wschodniego wybrzeża, czy choćby dopełnienie twórczości Davida Madsona. Plus znamienici goście. Plus, to on w dużej mierze natchnął kilku raperów do wcielania się w jaszczurki. –Filip Kekusz
Oneida
Rated O
[2009, Jagjaguwar]
Przez ostatnią dekadę Oneida dojrzewała do coraz bardziej trudniejszych i groteskowo wielkich form i jeśli o to chodzi – Rated O to ich opus magnum. Sto trzynaście minut muzyki zawartej na trzech tematycznie podzielonych płytach – całość stanowi jednocześnie drugą część trylogii dziwnych dźwięków. Ośmio-dziewięciominutowe kompozycje, w których nie dzieje się wiele nowego, są na Rated O na porządku dziennym. Hałas i repetycje leją się strumieniami, ale gdzieśtam pod spodem kryją się fascynujące, niemal naukowe eksperymenty. Onedyjczycy mają utopijną wizję muzyki, którą wkrótce uda im się w pełni zrealizować i wtedy wszystkim – nawet tym, którzy nie słuchają – wybuchną mózgi. A na razie rozkoszujcie się tym fascynującym koszmarem. –Filip Kekusz