Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

-R.Siadaczka-Lizak
Punkt na starcie dla chłopaków za wyzbycie się pokusy bezwstydnego dojenia pieniędzy od nieświadomych ludzi i sukcesywne podążanie pod prąd oczekiwaniom związanym z ciężarem etykietki serialowego bandu nadanej przez rynek. Album z tytułem wziętym wprost z katalogu, jest z jednej strony dojrzalszą i cięższą rdzawo-nastrojową kontynuacją ścieżki wytyczonej przez wcześniejsze nagrania, z drugiej, stosując metodę porównawczą, preferowałbym na starcie abyście sięgali po Mnq026, który w moim skromnym odczuciu wydaje się dużo ciekawszy. Wracając do RR, który, nie będę ukrywać, jakoś szczególnie nie rozpala, tworzy on spójną i zamkniętą kompozycję gdzie utwory zespolone w jedno: brzmieniem, klimatem oraz konwencją, kształtują sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy, pozbawiony niestety wyraźniejszych momentów. Nic nie rzuca się tu przed szereg, idealna harmonia w równości bycia lekko nijakimi utworami. Od biedy można posłuchać, ale nie liczcie tutaj na jakiś zmysłowy odlot. −M.Kołaczyk
Chyba nie tylko ja ucieszyłem się z faktu, że Syd postanowiła podziałać na swój własny rachunek bez udziału The Internet. I już jest pierwszy dowód w sprawie pokazujący, że decyzja była jak najbardziej słuszna. Ale na placu boju nie została tak całkiem sama, ponieważ pomaga jej będący wciąż w wyśmienitej formie Dornik, który tym razem nie udzielił się wokalnie, ale wyczarował niebiańską pętelkę perłowego r&b służącą za podkład. Niby nic wielkiego, bo "Amazing" nie jest wysokobudżetową produkcją na miarę największych graczy w mainstreamie, ale przeplatające się sznureczki w ten delikatnej siateczce otulają soulfulowy wokal Sydney Bennett w bezapelacyjnie zmysłowy sposób. Nie muszę nadmieniać, że gorąco wyczekuję na wieści o długograju, prawda? −T.Skowyra
Zarówno Lewis Jankel, jak i Kate Stewart (której Shift zresztą pomógł przy tym hicie) zostali już przez nas odpowiednio docenieni, ale jak widać ciągle robią wszystko, aby sypać na nich całe garście propsów. Highlight z EP-ki NIT3 TALES, Pt. 1 (oczywiście warto sprawdzić) to UK house'owa petarda z 2 stepowymi inklinacjami w zwrotkach, która sprowadzi ogień na dancefloor. Czyli jeśli szukacie czegoś, co sprawi, że impreza wreszcie się rozkręci albo spowoduje, że pustki na parkiecie zapełni tańczący tłum, to nie zastanawiajcie się długo, bo na ten duet na razie można stawiać w ciemno. −T.Skowyra
Okryty chwałą po Summertime '06 Vince, teraz znajdujący się w innym świecie, mentalnie, choć chciałby inaczej, ciągle tkwi w tym samym miejscu. Może teraz jeszcze łatwiej mu się zdystansować od brudnej przeszłości, ale nie odetnie się od niej nigdy. Opowieść trwa dalej. Enigmatyczno-dokumentalny styl został zachowany, DJ Dahi i No I.D. dalej siekają ponure i skostniałe bity, a James Blake, który do nich dołączył jedynie delikatnie zmienia ton wyrazu całości. Przez sample Andrzeja 3000, gitarową solówkę, absolutnego wymiatacza w postaci "Loco" i całą resztę z tej muzyki wydziela się okrutnie przykry nihilizm i rezygnacja, ale bez gimnazjalnych proweniencji. Staples to chłopak, który za wcześnie zezgredział, ale obrazy które dzięki temu maluje fascynują, miast odpychać. Co prawda Prima Donna nie sięga wyżyn zaprezentowanych na genialnym debiucie, ale nic to nie szkodzi, a mimo że nasz bohater mówi "sometimes I feel like giving up" to czuję, że to jeszcze nie koniec. Do zobaczenia jeszcze raz na Poppy Street. –A.Barszczak
Kaitlyn tworzy prog-elektroniczne pejzaże, podobnie jak jedna z jej inspiracji i główny punkt odniesienia, Suzanne Ciani, przy użyciu syntezatora Buchla. Złapałem się na tym, że z łatwością wpadam w wirujące, naznaczone rytualnym piętnem jakiegoś Mulatu Astatke utwory − gdy rozpoczynam od openera, kończę na closerze bez przerywania toku longplaya. Ears wędruje po różnych krainach: są rewiry spod znaku Seven Waves z chłodniejszą i nieco mroczniejszą aurą ("First Flight"), jest wyciszający i skupiony ambient Eno ("Wetlands"), snujący się, zrelaksowany proto-ambient Kraftwerk ("Envelop"), są próby dialogu z wokalnym minimalizmem Reicha ("Rare Things Grow"), wreszcie są rasowe, epickie prog-suity w duchu Klausa Schulze ("Existence In The Unfurling"). Przy tym wszystkim głos Kaitlyn przywołuje skojarzenia z wokalem Karin z Silent Shout, co sprawia, że quasi-piosenki zyskują jeszcze więcej dziwności. Ale najbardziej cieszy fakt, że album jest pełen zaraźliwych chwytów czy wręcz popowych melodii (cudny pasaż od 2:12 w "Envelop" wkręca się do głowy i nie chce się wykręcić). Komu brakuje takiej organizacji dźwięku, niech bierze bez pytania. A już we wrześniu ukaże się Sunergy, czyli kooperacja Kaitlyn i Suzanne, na którą też bardzo czekam. −T.Skowyra
Czy kogoś ekscytuje jeszcze nowy hip-hopowy Snoop? Śmiga od jakiegoś już czasu. Upgrejdowany g-funk, trochę pharrellowych brzmień, odrobina futuryzmu od Swizz Beatz, kilka pop-souli (może nie Gnarls Barkley, ale w tym kierunku), fajne kolaboracje z Wiz Khalifą. Oczywiście, że za długie, oczywiście, że wielkiego szału nie ma, ale pomijając chujowe intro i rozczarowujący track Timbalanda, z 8 kawałków bym ripitował, gdyby doba trwała 32 godziny, a do reszty nie można się przyczepić. –M.Zagroba
Sampha wykonuje pierwszy wydawniczy ruch od dawien dawna i muszę przyznać, że bardzo w smak mi ten niepozorny, narracyjnie zniuansowany powrót. "Timmy’s Prayer" to, zgodnie z nazwą, wyrastająca z tradycji uroczystego, modlitewnego r&b rozprawa autora nad ostatnimi dwoma latami życia. Jak zwykle organiczna produkcja przefiltrowana jest tu przez prawidła atmosferycznej elektroniki spod znaku Jamiego xx, i brzmi to wszystko na tyle wciągająco, by z ciekawością na nowo skierować swoją uwagę na Brytyjczyka i wyczekiwać jego kolejnych kroków. -W.Chełmecki
Nie da się ukryć, że grime jest na fali wznoszącej. Po zeszłorocznej fali świetnych singli, świetnych instrumentalnych materiałów, po świetnym Integrity JME, przyszedł czas na rok 2016, w którym Skepta atakuje jeszcze lepszą Konichiwą (której recenzję powinniście móc przeczytać u nas już wkrótce). Na tym jednak się nie kończy, bo jeden z najbardziej obiecujących graczy na brytyjskiej scenie, Stormzy, autor hitowego "Shut Up" znowu wjeżdża z buta miażdżącym kawałkiem. Podparty ciężkim, mrocznym podkładem i takim samym teledyskiem, londyński MC z zabójczą precyzją składa i rzuca wersy i uświadamia słuchaczy, że prawdopodobnie to on jest numerem dwa w Zjednoczonym Królestwie. A w przyszłości, kto wie, może jego pozycja będzie jeszcze wyższa. –A.Barszczak
Bardzo czekałem na nową płytę Zosi Mikuckiej. Po usłyszeniu brzmiącego jak upgrade SNMK, bajmowego "Fantazi" myślałem, że inspirowany Fellinim Federico nie może się nie udać. A jednak czuję się trochę rozczarowany tym krążkiem, bo po pierwsze Sonia nie poczyniła w zasadzie żadnego progresu: kawałki i historie dalej snują się tak jak się snuły, poza tym zniknęło gdzieś to nieokiełznanie i łatwość w trzaskaniu hooków. Jedynie produkcja przypominająca trochę juniorboysową jest bardziej plastyczna, ale wciąż tak samo oszczędna i minimalistyczna. Zwyczajnie brakuje mi tu dobrych, popowych melodii i wkręcających się refrenów. Oprócz singlowego kawałka właściwie tylko "Havana" kontynuująca geograficzny trop "Jesieni Na Hawajach", wypada dobrze. Gdyby nie Fellini w centrum płyty, to stawiałbym, że inspiracją dla tej piosenki było Soy Cuba Kałatozowa, a muzycznie mamy tu nawiązanie do fajoskich ballad Shazzy (i to jest komplement, a nie żadna ironia czy coś). Reszta niestety szybko wylatuje z głowy i to jest chyba najsmutniejsze. Ale trudno, mam nadzieję, że w przyszłości będzie lepiej. Dlatego nie ma co płakać nad rozlaną lemoniadą. –T.Skowyra