Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Travis Stewart na swoim kolejnym albumie uwalnia się od miejskiego footworku, którym tętniły jego dwa poprzednie długograje. Tym razem bierze na warsztat nieco pogodniejszy odłam współczesnej elektroniki. Praktycznie wszystkie indeksy eksplorują kolorowe, plastikowe wonky, które kojarzy mi się ze świetnym debiutem Rustiego. Pomimo warsztatowej sprawności większość materiału zupełnie nie porywa. Brakuje mu nieco energii, mocy, wszystko zdaje się wyssane z sił. Najskuteczniej z zestawu przeciwstawia się temu twierdzeniu "Dos Puertas" – trapowy banger z pociętymi wokalami i warstwami synthów. Cała reszta, mimo że przyjemna, mnie nie przekonuje. Ostatecznie Human Energy to solidna płyta dostarczająca sporo frajdy, ale jednocześnie duże rozczarowanie (zwłaszcza biorąc pod uwagę rewelacyjny set na tegorocznym OFF Festivalu) i rzecz, do której już raczej nie wrócę. –A.Barszczak
Niech was nie zwiedzie refleksyjny opener: The Divine Feminie to album pełny popułudniowego chillu, ciągnący się leniwie, choć leniwie na innych zasadach niż znakomite The Sun’s Tirade Isaiaha Rashada. Mac Miller podczas krótkiej przerwy wydawniczej przeżył najwyraźniej duchowe oświecenie, bo niezależnie czy to medytacyjny, 8-minutowy tasiemiec DJ-a Dahi ("Cindarella"), post-gospelowy kolaż ("Stay"), czy opowieść życia losowej staruszki ("God Is Fair, Sexy Nasty"), z tracklisty sączy się festiwal pozytywnych wibracji, tak innych niż schizowe rozkminki o latającym ptaszku z Watching Movies…. Nie będę was okłamywał: w tym miesiącu pojawiło się kilka lepszych wydawnictw z kręgu hip-hopu i księstw przyległych, ale warto dać też szansę temu sympatycznemu białasowi o wiecznie zjaranych oczach – The Divine Feminie to bowiem doskonała odtrutka na wrześniowe, końcowoletnie zblazowanie. –W.Chełmecki
Po "Piątku" Lanberry pociągnijmy jeszcze przez chwilę wątek dobrego mainstreamowego popu z PL. Ta blondwłosa koleżanka pewnie większości bardziej kojarzy się z reklamami, a nie z chwytliwymi songami, ale już nieraz przekonałem się, że w popie nie można nikogo skreślać. Zwłaszcza, że Margaret zdarzało się już nagrywać naprawdę fajne numery, więc dlaczego nie miałaby tego powtórzyć? No i okazuje się, że "Elephant" jest rodzajem takiego krajowego, radiowego popu, który słucha się z niekłamaną przyjemnością. Bo to nie tylko "dumbo-dum-dee-bee-dum-bo-dum", ale przede wszystkim inteligentne rozłożenie akcentów: zwrotka, za którą nikt nie musi się wstydzić i przepraszać, potem "dumbo-dum", następnie od 0:47 najlepsza część, czyli zgrabniutki przedrefrenik, aż wreszcie ten słoniowy motyw prawdopodobnie zapewniający piosence status hitu. Czyli w kategorii żeńskiego mainstreamu, do tegorocznych singli Reni Jusis, Soniamiki, Natalii Nykiel, Claudii i Lanberry spokojnie można dopisać "Elephanta". −T.Skowyra
M.I.A. – wiadomo, cudowne dziecko multikulti. Były w jej karierze momenty świetne, lepsze i gorsze. Matangi sprzed trzech lat spotkało się raczej z mieszanymi opiniami, ale mi osobiście bardzo się podobało. Niestety teraz nie mogę powiedzieć tego samego. To w zasadzie ta sama płyta, tyle że odchudzona; pozbawiona pierdolnięcia i nośności. Słuchanie AIM to ciągłe szukanie czegoś ciekawego, jakiegoś punktu zaczepienia. Bezowocne. Ideologiczny przekaz nie ma żadnego znaczenia, jeśli nie idzie za nim ciekawa treść. M.I.A. anno Domini 2016 = wideo do "Borders". A reszta? Da się tego słuchać bez bólu, ale jeśli na Arular Maya kazałaby mi podkładać bomby, to nie miałbym już sposobności spisać tych słów, a cokolwiek chce mi teraz przekazać na AIM – mam to całkowicie w dupie. –A.Barszczak
Jeśli wciąż myślicie, że muzyka Drake’a wywiera wpływ jedynie na ilość beznadziejnych wyznań w internecie, jesteście w błędzie: oto w dalekiej Szwecji blondwłosa Marlene, opisując swój najnowszy singiel, powołuje się właśnie na Drizzy’ego. Coś w tym jest – minimalizm odsyłającej do UK garage produkcji to wyraz wiary w możliwość wykręcenia chwytliwej piosenki bez upychania kilkunastu warstw w mixie, co popularny miś-mazepa udowadniał wielokrotnie. "Sweet" stawia na wyrazistość groove’u i wyrazistość samej Marlene, bo przecież panna nawija, że czuje się lepiej gdy świeci słońce (i to jeszcze przed wjazdem skądinąd świetnego refrenu), a ja wcale nie mam ochoty jej wyłączyć. Jeszcze słówko: utwór powinien odsłuchać każdy, komu po drodze z Liz i fajnymi zamknięciami. Nowa jakość w szwedzkim popie? Być może odpowiedź na to pytanie poznamy na nadchodzącej EP-ce. –W.Chełmecki
"Kolejny z watahy psych-popowców, tu w spokojnym, lounge’ującym sosie, z demarcowską chamberowością i wszędobylską harrisonowską gitką, jedna z lepszych tegorocznych płyt w tej niezwykle popularnej dziś, samozwańczej kategorii." – tak pisałem o zeszłorocznym Timeline w swoich notatkach do indie rekapitulacji, z której Alex Brettin – mastermind projektu – ostatecznie wyleciał na ostatniej prostej. I choć na Skiptracing Mild High Club nadal zdarza się unosić w przestrzeni ("¿Whodunit?"), to wątki psych schodzą tu na dalszy plan. W zamian dostajemy zamglony blend, który najłatwiej opisać wymieniając wybrane wątki z życia Brettina: jazzowe wykształcenie, znajomość z DeMarco i tysiące godzin spędzone z soft-rockowym dorobkiem lat 70. Bardzo przyjemne, sypialniane lo-fi ze śladami Steely Dan, George’a Harrisona, Beach Boys i losowych wątków południowoamerykańskich – to chyba wystarczająca rekomendacja by poświęcić pół godzinki? –W.Chełmecki
Trochę rave'owych reminiscencji w postaci najntisowych breaków zupełnie niespodziewanie złamanych przez trącące poprzednią dekadą electro-house’owe accelerando suplementowane zmodulowaną pre-dropową wokalizą na modłę najświeższych i najbardziej nośnych EDM-owych hitów. Wszyscy, w totalnym zawieszeniu, czekają na gwóźdź programu – eksplozję radości, jakiś bezczelnie plastikowy hook (w końcu na featuringu Sonny Moore). A tu zbliża się wyczekiwany punkt kulminacyjny i… raz jeszcze od początku – ten sam schemat. I tak po trzykroć z kilkoma tylko subtelnymi zmianami, wśród których na pierwszy plan wysuwa się gładka syntezatorowa partia Skrillexa (począwszy od 2:30) przykrywająca oldskulowe pętle. Dla mnie bomba, bo dobrze zaadaptowana estetyka "lack of drop" w czasach produkcyjnie przeładowanej muzyki radiowej działa kojąco. Nie jest to co prawda poziom nośności (w tej "estetycznej niszy") choćby "Just Like We Never Said Goodbye” Sophie, a obok mistrzowskiego "Where Are Ü Now" duetu Jack Ü ta piosenka nawet nie stała, ale złapałem się na tym, że słucham jej (z różną częstotliwością) już drugą dobę. –W.Tyczka
Dobry, a właściwie idealny moment na takie numery, bo w końcu mamy lato. A popełnił go zupełnie nieznany duet z Amsterdamu, który na razie szuka popularności na SoundClodzie. Mogę powiedzieć jedno: jeśli ich oferta będzie zawierała tak fajne, taneczne kawałki z r&b naleciałościami, jak "Rebound Feels", który trochę przypomina mi o Elektrenice, a trochę o Free Lisy Show, to ich wartość będzie rosła szybko, a przynajmniej powinna. Zapodajcie to na imprezie na świeżym powietrzu albo wrzućcie do swojej plejlisty: niech czyni swoją powinność. –T.Skowyra
Niewiele mi wiadomo na temat Andrésa Gualdróna. W swojej ojczyźnie, Kolumbii, podobno jest znaną postacią dla sceny niezależnej, człowiekiem kojarzonym z niejakim Los Animales Blancos. Reszta jest zagadką, a wszystkie informacje jakie są dostępne, są niestety jedynie w języku hiszpańskim. Nastrój tajemnicy jednak dobrze współgra z muzyką jego nowego, jak mniemam solowego, projektu. "Milagro Solar" to latynoamerykańska wariacja na temat hauntologii, syntezatorowa i przedziwna odmiana tego samego co robił kiedyś Rangers, czy bardziej ostatnio – Torn Hawk.
Dodatkowo, może to niezbyt dokładne skojarzenie, ale ta dźwiękowa magma przywodzi mi na myśl zapomniany już projekt d'Eon czy nawet najbardziej rozkoszne momenty ostatniego Gang Gang Dance. I jakkolwiek daleko odlatuję w tych porównaniach, ten dźwiękowy realizm magiczny zachwycił mnie i gorąco polecam sprawdzenie tej lśniącej impresji. Nie mam bladego pojęcia jakie losy czekają Magallanes, ale na pewno warto je śledzić. –A.Barszczak
Róisín zrobiła sobie przerwę, ale jak już wróciła, to od razu z dwiema płytami w ciągu dwóch lat, co musiało zaskoczyć fanów. Za szybko? Niby "Mastermind" to tęczowo-juniorboysowy synth-pop w typowym roisinowym anturażu, który zapowiadał album co najmniej interesujący. I fakt, Take Her Up To Monto jest na tyle ciekawy, aby posłuchać, co Irlandka tym razem zmajstrowała z Eddie'em Stevensem, ale nie ma co się spodziewać popowych fajerwerków. Brakuje tu nośnych hitów figurujących na Overpowered, nie ma klasy i zmysłowości znanej z Ruby Blue, misternej trajektorii "Exploitation" również nie słychać.
Co tu dużo pisać: koleżanka próbuje stworzyć jakieś ambitniejsze, bardziej złożone i DOJRZALSZE rzeczy, ale trochę średnio poszło jej pisanie refrenów i melodii. Dużo tu pomysłów, zamierzeń, kilka udanych posunięć ("Thoughts Wasted"), zdarzają się świetne momenty ("Romantic Comedy"), ale generalnie mamy tu najsłabszy album Murphy w całej solowej karierze, choć życzę każdemu tak słabych najsłabszych albumów w dorobku. –T.Skowyra