Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kiedyś na wuefie bywałem bramkarzem. Raz, gdy chciałem przerzucić ciężar gry na drugi koniec boiska, niestety źle ułożyłem stopę i piłka po uderzeniu z całą siłą odbiła się od twarzy stojącego 5 metrów ode mnie kolegi. Niby wcześniej sam o nią prosił, ale wyszło jak płyta Babyfather – czyli niezbyt. BBF Hosted By DJ Escrow nie należy do najlepszych wydawnictw na koncie Deana Blunta. Ciężko znaleźć naprawdę dobre momenty, bo jeśli nawet istnieją, to są drastycznie przyćmione przez te irytujące, jak chociażby trzyczęściowe "Stealth" z jednostajnie powtarzanym "This makes me proud to be British".
Nie wyobrażam też sobie sytuacji, że ponownie włączam całość i nie pomijam pięciominutowego intra. We wszystkich 23 numerach większość sampli w ogóle nie komponuje się z resztą, przez co wydaje mi się, że nie są pełnoprawną częścią albumu, a przypadkowymi dźwiękami, które włączyły się na innej karcie przeglądarki. Do tego mamy zbyt dużo pozycji skitopodobnych - w pierwszym rzędzie stawiam tu noisowe "PROLIFIC DEAMONS" brzmiące jak monolog Philipa z South Park nawinięty pod odkurzacz przemysłowy. Płyta jest zdecydowanie za długa i chyba nie ma niej choćby jednego utworu do którego chciałbym jeszcze wrócić. Paradoksalnie najlepiej wypada i tak słaby singiel "Meditation". –A.Kasprzycki
Pochodzący z Waszyngtonu indie popowy kwartet uraczył nas w tym roku sofomorem Mode, na którym wdzięcznie połączył senne melodie, leciutkie jangle popowe frazy i syntezatorowe smużki motywików. Z dziesiątki tracków znajdujących się na długograju nie bez powodu największe wrażenie zrobił na mnie "Dans Un Autre Reve". Już inicjacja snująca się jak Diogenes Club nagrywający dla Cascine przykuwa uwagę, ale pięknie robi się dopiero w dostojnym, rozgrzewającym serce romantycznym, sophisti żarem refrenie zaśpiewanym w damsko-męskim duecie. Jak dla mnie Brett mogliby skupić się wyłącznie na takim songwritingu, bo choć płytka jest sympatyczna, to i tak zwykle zatrzymuję się tylko na tym kremowym, nieprzyzwoicie powabnym, siódmym indeksie. –T.Skowyra
Można powiedzieć, że Loop The Loop to właściwy debiut Nathana Jenkinsa, bo trudno wepchnąć wielobarwną i podążającą własną drogą, stroboskopową kulkę You Drive Me To Plastic do kategorii regularnego longplaya. Po pięciu latach londyński soundnaper porywający drobne disco bibeloty i samplowy elektromagnes w prążki wychodzi na ludzi odżegnując się delikatnie od przeszłości, wciąż jednak nie w głowie mu stateczny tryb życia gdzieś daleko na prowincji. Teraz częściej wychodzi na powietrze, próbuje swoich sił w mikro-betabandowych pojedynkach z sobą samym, ale weekendy i tak przepędza na eleganckich dancingach przy szwedzkim stole. Tak to wszystko się kręci: nudy nie uświadczysz, statyka się nie wkrada, tylko uśmiech wciąż maluje się na twarzy. I na zmianę, dobrą czy złą, się nie zanosi. –T.Skowyra
Od kilku ładnych lat out-of-the-box thinking w obrębie mainstreamowego drone metalu to domena amerykańskiego The Body. Duet z Portland przechodził już przez wszystkie etapy unifikacji ciężkiej muzyki gitarowej z innymi (zaryzykujmy określenia) eksperymentalnymi formami: począwszy od zespolenia majaczeniowych riffów z zarówno instrumentalnym, jak i generowanym komputerowo ambientem, przez noise (rock), hardcore punk, niskotonowy doom, czy ostatnimi czasy death industrial i power electronics. Przesuwający granicę muzycy zaliczali zarówno intrygujące wzloty (Christs, Redeemers, I Shall Die Here) oraz spektakularne upadki (xoroAHbin) i wciąż brakowało im definiującego dotychczasową tułaczkę albumu. Lukę tę planowali wypełnić "popowym" w ich rozumieniu No One Deserves Happiness. I rzeczywiście coś z podsumowania dziedzictwa w tym krążku jest. Przede wszystkim rezonuje w rejonach bliskich zeszłorocznemu The Tears Of Job, ale nie popełnia raz jeszcze błędu niezbyt przystępnego i nieproporcjonalnego podzielenia materiału na konkretne mikrokompozycje. Oprócz tego odświeża starą fascynację podniosłymi wokalizami, która kiełkowała w ich twórczości zaraz na początku kariery, na wysokości awangardowego All The Waters Of The Earth Turn To Blood, a także dalej eksploruje sludge'ową głębię spod znaku Thou.
Wszystko to składa się na całkiem sympatyczną śpiewaną industrialną całość, która śmiało mogłaby wpisać się w kanon nieortodoksyjnego post-metalu, gdyby nie wrażenie, że The Body potrafią wykrzesać z siebie jeszcze więcej i skompilować mniej chaotyczną, nie tak rwaną płytę, bo przecież wertując ich nie tak znowu obszerną dyskografię, na luzie wskazać można 6 utworów, które dużo lepiej zagospodarowałyby siedem minut, które roztrwoniło "Prescience". Goście podejmowali współpracę z zajebistymi personami, potrafią spłodzić naprawdę fenomenalne numery, ale brakuje im jakiejś produkcyjnej ogłady. Wypadałoby trochę zwolnić, nie bombardować trzema krążkami rocznie i może już czas zatrudnić koordynatora działań zbiorowych pokroju Kanye Westa? –W.Tyczka
Na przestrzeni dziesięciu lat rzadko mieliśmy do siebie szczęście. Natasha Khan lubi sobie pofolgować pośród synonimów terminu pixie, podrążyć domenę Kate Bush i zarazem wyprzedawać festiwale, i tak to sobie w najlepsze trwa. Dałbym jej spokój, gdyby co jakiś czas nie dawała znaków chęci ostatecznego ogarnięcia własnej estetyki i wydania porządnego wydawnictwa, na które w końcu zasługuje. “In God’s House” ma zapowiadać nową płytę. To ciągle typowe Bat For Lashes, ale na tyle spójne, że można się zainteresować – daje radę na przykład mostek w podobie przyśpiewki “Space Oddity” – choć nieco rozczarowujący jest sam wokal Natashy. Czy to wystarczy, żebym w lipcu sięgnął po The Bride? Nie wiem, ale w tym momencie nie będę jej przecież skreślał. –K.Pytel
Medialne wzloty Azealii Banks to sfera nieporozumień wymagających trzeźwej analizy. Ta piłka skutecznie ten problem ominie, bo chociaż aferki się zdarzają, to jeśli cierpi na nich wizerunek Amerykanki – słusznie czy nie – to w jej muzyce większych nieporozumień raczej nie zauważam. Taki koncyliacyjny wstęp posłuży mi więc do tego, żeby swobodnie połączyć na przykład wątek beefu z Disclosure z doskonałym przystosowaniem raperki do muzyki tanecznej (na albumie mamy chociażby “Desperado”, ale sprawa jej talentu na tym polu jest ogólnie wiadoma). Po mało oczywistym debiucie artystka szykuje się do następnego ruchu, wypuszczając opierający się na klasycznym housie “The Big Big Beat”. Jakby wzięte z Debutu Björk i Storytellera Crystal Waters zarazem. Sampel z Notoriousa to delikatnie rejony clickbaitowe, ale jakoś szczególnie mnie nie razi, a całość przygotowana przez szerzej nieznanego An Expresso w charakterze podkładu dla wszechstronnej panny Banks (mind śpiewane partie) wypada bardzo porządnie, więc po raz kolejny daję jej plusa. To co? Szykujmy się na więcej Azealii w tym roku. –K.Pytel
Gdzie się podział pierwiastek szaleństwa odpowiedzialnego za co-produkcję numeru Arki? Podkład brzmi jak żywcem wyrwany z jakiegoś najntisowego, amerykańskiego ghetto-rapu (hamujący samochód, drogowa kraksa – serio?) i gdyby nie interesujące, dość "ożywcze" sample dziecięcego płaczu oraz kilka brzmieniowych innowacji (począwszy od 2:30), to podkład ten śmiało można by umieścić w paczce instrumentali pierwszego lepszego internetowego beatmakera promującego się za pomocą platformy YouTube. Sam Dean Blunt w obrębie utworu porusza się raczej bez większych niespodzianek, tj. z charakterystyczną dla siebie flegmą i rzuca wersy jakby zupełnie na odczepce. Broń boże nie jest to żaden przytyk, bo niesłychanie cenię sobie charakterystyczny, wykształtowany już w czasach świetności Hype Williams styl Brytyjczyka, ale umówmy się – u czarnoskórego muzyka przede wszystkim chodziło o frapujące, nieoczywiste konstrukcje i momentami absurdalne dźwiękowe zestawienia. –W.Tyczka
"Hotline Bling" to jeden z wielu świetnych utworów Drizziego opublikowanych w tym roku i chyba najpopularniejszy niealbumowy track (przynajmniej póki co) Drake’a w ogóle. Czy aż tak dobry? Tu bym lekko polemizował, lecz i tak bardzo go lubię i nie mam problemu z wyobrażeniem sobie dlaczego stał się tak znany, w krótkim przecież czasie. Doczekał się też wielu coverów, jednak dopiero wykonanie Badu pozwoliło kawałkowi w pełni rozwinąć skrzydła, a może nawet przeskoczyć oryginał. Wersja Eryki trwa ponad siedem minut i choć początek jest jeszcze na pierwotnym podkładzie, to w drugiej połowie zmiana aranżu pozwala mu rozkwitnąć w pełni. Otula nas tak przyjemnym ciepłem i dostojnym pięknem, że aż nie wiem, co więcej mógłbym napisać. Relacja staje się bardzo intymna, co każe w ciszy i spokoju czekać na zapowiedziany mixtape. –A.Barszczak
"Sparks" to typowa dream-popowa pułapka – dasz się złapać w złudne sidła nawarstwionych faktur (tu uzyskanych przy pomocy zaloopowanego, przypadkowo nagranego podczas przedkoncertowej próby głosu Victorii Legrand) to możesz stracić wyczucie. Jak dla mnie zwrotka to klasyczne pałowanie się soundem (dyskusyjne, czy aż tak dobrym) bez pomysłu na całą resztę i dopiero w refrenie melodia naznacza się na tyle mocno, by w ogóle zanotować jej istnienie. To jest właśnie najciekawszy moment, ale generalnie u Beach House bez zmian, czyli przyjemna nuda. –W.Chelmecki
Nie będę się znęcał jakoś szczególnie mocno nad najnowszą piosenką bandu Zacha Condona, ale przyznam, że z ledwością udało mi się dobrnąć do końca. No bo ileż można słuchać podobnych zagrywek pianina, jednostajnego werbla i nudnych dęciaków na modłę nu-indie? Smęcenie lidera już sobie odpuszczę, Grupę pochwalę natomiast za teledysk − ten obrazek w konwencji filmów Wesa Andersona jest naprawdę przyjemny, ale nijak ma się do muzycznej treści. Tytuł mówi wszystko i jest jak najbardziej zasadny w kontekście tego utworu −J.Marczuk