Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Shoegaze'owy zespół z Chile, debiutujący bardzo obiecującym materiałem, utrzymanym w dość klasycznej konwencji. Powykrzywiane, kwaśne riffy w ciekawy sposób korelują z surowymi, post-punkowymi strukturami rytmicznymi; ładne, eteryczne melodie dryfują pomiędzy słodyczą Cocteau Twins z czasów Heaven or Las Vegas i gotycyzmem tego samego zespołu z okolic Garlands. Chociaż miejscami jest to granie bardzo "przez kalkę", to cechą odróżniającą Coloresantos od wielu innych wykonawców bawiących się w shoegaze w dzisiejszych czasach, jest godna pochwały dbałość o kompozycje, skutkująca niezaprzeczalną przebojowością tego materiału. Piosenki są ważniejsze od "klimaciku" i nie odnoszę wrażenia, żeby ktoś, kto nie ma zbyt wiele do powiedzenia, chował się za toną efektów i próbował mnie zahipnotyzować samym brzmieniem. Ten materiał sprawdziłby się także w surowszej odsłonie i dlatego polecam posłuchać Tercer Paisaje, jeśli macie ochotę na shoegaze w 2017 roku. Ja, w każdym razie, na takie granie zawsze mam ochotę. –P.Gołąb
"Bad Baby" zgrabnie łączy ambientową poświatę z uk garage'em, ale co dziwne, wszystko razem daje wrażenie obcowania z jakimś zamglonym, powyginanym post-popem. Refren wślizguje się dość niepostrzeżenie, podmieniając wyspiarski vibe na galopujący, ekstatyczny (gdzieś w tle słyszę dronowy shoegaze) bit i choć nie wyróżnia się jakoś zbytnio na tle zwrotek, to wcale nie jest to wada – w końcu Gemini rozpoczynała od introwertycznej, repetycyjnej elektroniki i o tym warto pamiętać, zwłaszcza jeśli oczekuje się od niej więcej klasycyzującego poptymizmu. Dyskretny eklektyzm Lindsey French na szerszym planie przypomina mi trochę pop-elektroniczne numery Yaeji lub noir-house Kelly Lee Owens i być może jesteśmy już świadkami narodzin jakiegoś nowego, ciekawego nurtu, który póki co trudno sklasyfikować. Cóż, mam nadzieję, że sprawa wyjaśni się w styczniu, wraz z premierą EP-ki. Ja czekam z niecierpliwością. –J.Bugdol
Nie często się zdarza, żeby album z odrzutami i b-side'ami był równie frapujący, co reszta dyskografii artysty. Jest to kompilacja, na której artystka umiejętnie żongluje stylistykami i tradycją amerykańskiego folku, wplatając również do swojej muzyki doo-wop, surowe country i singer-songwriterskie inspiracje z lat 60-tych. Jest nawet miejsce na nastrojowy i intymny cover Bruce'a Springsteeena, "Tougher Than The Rest", w którym Olsen akompaniuje sobie jedynie przy pomocy przyciszonej gitary. Jej głos niekiedy zawodzi w sposób przywodzący na myśl Roya Orbisona i innych croonerów z tego okresu. Rozlega się szeroko, uderzając w wysokie wibrato sopranowe, tak drżące, że czuje się, jakby Angel była na granicy łez. Być może dla słuchaczy niezaznajomionych z jej poprzednimi dokonaniami wyraźnie kompilacyjny charakter płyty może okazać się dezorientujący. Niemniej jednak, Phases to rzecz warta polecenia. Jesienny album, idealnie nadający się do słuchania podczas przechadzek po słabo oświetlonych bocznych ulicach z szeleszczącymi liśćmi pod stopami, koniecznie w dobrym towarzystwie. –A.Kiepuszewski
W ostatnim czasie Shamir Bailey poszedł w kierunku, którego zupełnie bym sobie nie życzył, mając w pamięci znakomite "On The Regular" czy nawet Ratchet jako całość. Miast autentycznie intrygującego nu-disco dostajemy dość toporny, gitarowy indie-pop i o ile na wrzuconym jakiś czas temu na SoundClouda Hope, w połączeniu z outsiderową zajawką jakoś to jeszcze grało, tak Revelations wypada już zupełnie sucho. W najlepszych momentach brzmi to jak jakieś B-side'y z katalogu Arbutus Records, w najgorszych jak przejechana lo-fi, obdarta z dramatyzmu Waxahatchee. 90's kids playin' pop music, z tym że Shamirowi ewidentnie to nie wychodzi i dobrze by było, jakby jednak wrócił na parkiet, gdzie radził sobie zdecydowanie lepiej.−W.Chełmecki
Wstałem, Reno, dzień przywitałem japą roześmianą – w taki dzień rap jest opcją non stop graną. Następny Level zestarzał się co najwyżej średnio i broni się przede wszystkim zabawnymi linijkami, dlatego trudno powiedzieć, żebym miał wysokie oczekiwania w stosunku do nowej płyty. I zgodnie z oczekiwaniami zapowiedź 50/50 nie zachwyca. Nie wiem, czy to intro, skit, a może jednak normalny track, w każdym razie nawet propsy od Smarkiego Smarka nie sprawią, że przestanę przy tym ziewać. Raper z Bełchatowa mówi (on mówi, nie rapuje) pod sympatyczny bit i rzuca odkrywcze wersy ("Chcą mi wmówić, że czarne jest białe, pozwolę sobie być asertywny"). Nieważne, bo chodziło w tej zwrotce o to, że słuchałem nowego Reno. Po co? Nie wiem i nie mówię "tak-tak" jak pingwin, gdy pytają, czy będę do tego wracał. –P.Wycisło
Mieszkająca obecnie w Londynie Walijka, wypuściła swój debiutancki krążek jeszcze w marcu, ale dosłownie kilka dni temu pojawiła się edycja płyty z trzema nowymi utworami ("Spaces", "Pull" i "1 Of 3") i uznałem, że to dobry pretekst, aby powrócić do tego wydawnictwa. Tak się złożyło, że kilka miesięcy temu jakoś nie przekonałem się do leniwie snujących się, zawiesistych, dream-popowych mar podkreślanych często delikatnym, house'owym wsparciem (a czasem nawet dość konkretnym, jak przywołującym Miss Kittin, "Evolution"). Teraz jednak odkryłem self titled tej młodej dziewczyny na nowo i teraz naprawdę mi się podoba. I to już od statycznego openera "S.O", w którym eteryczny głos Kelly gubi się w zamglonej przestrzeni, moją uwagę przykuł również baśniowy "Lucid" z końcówką na modłę ostatnich dokonań Luomo. Może różnorodność nie jest największym autem tego zbioru, ale już za spójność walijska artystka może zebrać całkiem sporo punktów. Bo choć w "Throwing Lines" czy "CBM" nie pojawi się nic, czego nie było w pierwszych trackach, to jednak słuchanie całego longplaya należy do czynności głęboko relaksacyjnych i uspokajających (przynajmniej na mnie tak działają te dźwięki). Może tylko odpuściłbym sobie niemal dziesięciominutowy "8", ale jeśli chodzi o całość, to nie mam zbyt wielu zastrzeżeń. Posłuchajcie tego wieczorem, gdy śnieg pojawi się za oknem – przyjemność ze słuchania powinna wzrosnąć jeszcze bardziej. –T.Skowyra
Meh... Niby spoko te numerki, w szczególności te bardziej bratające się z końcem niż z początkiem płyty. Także te bity przesiąknięte wskrzeszanym west coast rapem nie są złe. Głos i flow jadący na antydepresantach może trochę przyciężkawy i bez oddechu, ale za to charakterystyczny, wciąż w jakiś sposób dryfuje sobie wprost do celu; a melodie (w końcu mówimy tutaj o silnym upopieniu materiału), no cóż, są okej. Okej – czyli najgorsza, beznamiętna łatka nudziarza, jaka może nas określić. W końcu zawsze lepiej, gdy za plecami usłyszy się, że się jest szczerbatą larwą żerującą na zdrowej tkance społecznej, nocnym wyjadaczem ptasiego mleczka z obcych kredensów, czy jakimś innym team leaderem prującym batem biednych studentów we wrocławskich call centrach. Wszystko lepsze, niż otrzymać skromną pochwałę, przyjmującą wyraz krótkiego i zblazowanego: no jest okej. Młoda stażem Kamaiyah, swoim uprzednim flegmatycznym materiałem nas zachwyciła, tym razem niestety lekko podupadła. Na szczęście nie na tyle, aby waga tej obniżki przechyliła wypięty kciuk na pozycję horyzontalną. Wciąż jest dobrze, wciąż jest okej.−M.Kołaczyk
Przed przesłuchaniem Ophiuchus proponuję przez chwilę poudawać przed sobą brak możliwości dopływu powietrza, zainscenizować nieprzyjmowanie tlenu, ażeby słuchając, absolutnie wykorzystać spektrum możliwości cyrkulacji swojego własnego oddechu, bo oto Matthewdavid's Mindflight powołuje do życia meteoryty, które co prawda nie spadają na głowę, ale trwają w zawieszeniu tuż nad twoim czołem oferując przy okazji czterdziestominutową sekwencję space ambientu, który wymaga wzmożonego spokoju fizjologicznego. Warstwowe struktury dźwięku, specyficzna – medytacyjna atmosfera i klejąca przestrzeń to przyjemność dla koneserów slow elektroniki, ludzi lubiących jeździć windami lub takich, których uspokaja widok kolorowych rybek w akwarium. Jeśli należycie do którejś z tych grup – serdecznie polecam. –A.Kiszka
ken to kontynuacja dobrze znanych wątków, które po raz pierwszy pojawiły się w twórczości Bejara przy okazji Kaputt. Chodzi, mianowicie o swobodny flirt z latami 80. a zwłaszcza synth/new wave'ową (czasem wręcz gotycką, a nawet etheralową – gitara na modłę Cocteau Twins w "Ivory Coast") odnogą tej epoki. Tym razem wzorowanie się na Bryanie Ferrym ("Rome") zostało wzbogacone o odniesienia do wczesnych inkarnacji alt-rocka ("Stay Lost", "Cover From The Sun") flirtujących z post-punkowymi synthami New Order, które całkiem zgrabnie łączą się z The Cure (jeden z ciekawszych numerów, "In The Morning" parafrazuje "Just Like Heaven" na 1:37-1:43, pojawia się też nieco proto-shoegaze'u w stylu JAMC). Choć najczęściej przyklaskuję takim konceptualnym zabawom, to jednak największą wadą ken jest brak większej wyrazistości ("Saw You At The Hospital"), która wynosiłaby ten album ponad zgrabne, acz momentami nieco nużące ćwiczenia stylistyczne, zwłaszcza, że maniera wokalna Bejara od lat pozostaje raczej niezmienna. Mimo wszystko, należy docenić, to solidne rzemiosło, historycznie świadomego songwritera. –K.Bugdol
Jestem wielkim fanem talentu Charlotte Gainsbourg, naprawdę, z tym, że chodzi tu o talent aktorski. Muzycznymi dokonaniami francusko-brytyjskiej artystki zainteresowałem się właściwie głównie "za nazwisko", ale jak dotychczas nic dobrego z tego nie wynikło. Do tej pory, oprócz kilku ciekawszych strzałów z IRM, za które współodpowiedzialny był Beck, Charlotte raczej mocno przynudzała, czasem z marnym skutkiem biorąc się za reinterpretację takich evergreenów. Jej przepisem na sukces wydaje się zapraszanie do współpracy topowych producentów, którzy biorą na siebie pisanie kawałków, a następnie dogrywanie do nich partii wokalnych. W przypadku Rest kompozycjami wspomaga wokalistkę głównie SebastiAn, ale swoje trzy grosze dorzucają też między innymi Paul McCartney, Guy-Manuel de Homem-Christo czy Connan Mockasin. Ta, wydawałoby się, obiecująca reprezentacja, w praktyce niestety nie dostarcza niczego godnego uwagi. Macca skrobnął dość monotonny jam, Daft Punkowy numer usypia na całym materiale chyba najmocniej, a obecność Mockasina jest (poza ksywką w kreditsach) zupełnie niezauważalna. Parę numerów da się tu jednak lubić. Highlightem wydaje się zamykający album "Les Oxalis", brzmiący jak fikcyjna współpraca Saint Etienne i Stereolab. Nie zawodzi również singlowy "Deadly Valentine", a pod indeksem piątym, w eleganckim "I'm a Lie", przynajmniej na moje ucho, Piazzola się lekko wkrada w pochodzie akordów. To wciąż trochę za mało na porcysowy kciuk w górę, ale pewien progres wydaje się niezaprzeczalny. –S.Kuczok