Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Trailer Thrash Tracys po pięcioletniej przerwie powracają z niezwykle urokliwym art-popowym albumem pełnym niecodziennego instrumentarium, eksperymentalnych barw silnie umiejscowionych w chamberowej tradycji, przy jednoczesnym zachowaniu formuły prostej klasycznej piosenki połączonej z orientalno-latynizującymi odpryskami. Albumem, który pomimo nagromadzonego gatunkowego ciężaru (w końcu nieprzypadkowo mamy tutaj ten przedrostek art), wciąż staje się niezwykle kojącym oraz zadziwiająco przystępnym muzycznym doświadczeniem. W szczególności, gdy już od samego startu Althaea bezpardonowo kupuje słuchacza "srebrną" introdukcją, tak mocno ocierającą się o kolażowe dziwactwa Jamesa Ferraro z poziomu Far Side Virtual wraz z Gang Gang Dance’owymi powinowactwami. A cała ta karkołomna żonglerka trwa niezachwianie, równolegle z umiejętnym kontrolowaniem podskórnego patosu, który w przejściu pomiędzy utworami doprowadza do tego, że cała ta skumulowana, niewykorzystana energia, poprzez prosty kontrast eksploduje zniesiona nieskomplikowanym basem, robiącym za podstawkę pod wchodzący łagodny głos Sussane we wspaniałym "Eden Machine". Czy w takim razie mamy tutaj do czynienia z doskonałą płytą? Nie. Bo pomimo tego, że w dalszej części mamy coraz więcej wyraźnych dalekowschodnich inspiracji połączonych z eterycznym dream-popowym sznytem, wraz z unoszącym się nad wszystkim niezwyciężonym sophisti-popowym Prefab Sproutowym demonem, to początkowe zachwyty – przez coraz mocniej wlewającą się nudę i powtarzalność – szybko bledną. Tym szybciej im wcześniej uświadomimy sobie, że ten intensywny początek staje się tylko pojedynczym fenomenem, osamotnionym na tle zalewu skromnych utworów pozbawionych bardziej agresywnych, szaleńczych czy też zwyczajnie zaskakujących ruchów; ot, spokojny i świetny zestaw lekko awangardowych lounge’owych piosenek do auta, tkwiących sobie na promocyjnych pułkach przydrożnych stacji paliw. Spoko płytka. −M.Kołaczyk
Ania Rusowicz porzuca swój big-bit i renowację reliktów przeszłości po swojej mamie na rzecz nowego projektu niXes, w którym co prawda nie wyrzeka się całkowicie oldschoolu z jakim jest na polskim poletku muzycznym kojarzona, ale filuternie miesza go z onirycznymi, neohipisowskimi melodyjkami. Trochę neo-psych rocka w stylu Tame Impala, trochę leniwego, dreampopowego klimatu i niXes po prostu brzmi dobrze – tak w porządku; może nie aż porywająco na inną planetę, ale przyjemnie-płynąco na pewno. Mocny głos Ani nie gubi się ani na chwilę na zsyntezowanych gitarkach i klawiszach – rozciąga się od rejestru utrzymanego w stylistyce fairy tail, do wysokotonowych i wysokopółkowych popisów wokalnych, jak chociażby w mojej ulubionej piosence na płytce – w "In The Middle Of The Rainbow". Dobra, psychodeliczno-neopopowa polska pyta? Niewykonalne? Jak ktoś mówi coś takiego to kłamie? Ja nie kłamię, sprawdźcie Anię. –A.Kiszka
Jessie Ware swoim najnowszym wydawnictwem zdaje się ostatecznie rozwiewać moje (i pewnie nie tylko moje) nadzieje na powrót pięknych czasów gościnek u Jokera i kozackich bitów od Julio Bashmore'a. Na Glasshouse Brytyjka przez zdecydowaną większość materiału przynudza na tle rzewnej gitki lub jeszcze bardziej rzewnego klawisza, czasem z naprawdę tragicznym skutkiem, bo słuchając takiego "Hearts" czy pierwszej połowy zamykającego ten zestaw "Sam", zaczynam ciepło myśleć o efektach współpracy wokalistki z Edem Sheeranem sprzed trzech lat. W ogóle całkiem spora liczba tych numerów, na czele z "First Time", dość mocno kojarzy mi się z dokonaniami sióstr Haim, a przy całej mojej sympatii do Amerykanek, nie jest to brzmienie, z którym akurat Ware mogłaby zawojować chartsy i redakcyjne głowy. Najbardziej na plus wyróżnia się opener "Midnight", ze zwrotkami jakby zapożyczonymi od Franka Oceana i niemal gospelowym refrenem. Jessie szarżuje tu wokalnie na granicy nadekspresji, ale nie zmienia to faktu, że trop, który podejmuje w tym numerze artystka, jest najciekawszym kierunkiem jaki mogłaby obrać w przyszłości, oczywiście, raz jeszcze zakładając, że z powrotu do grania z debiutu nici. –S.Kuczok
Całkiem niedawno pisałem o drugiej płytce dvsn, to teraz czas na kolejnych reprezentantów OVO Sound. Majid Jordan kojarzyli mi się dotąd z tworem mieszczącym się między mocno wybrykami The Weeknd (w tym ze zbliżonym do Jacko wokalem) i oczywiście trochę intymnym, trochę smutnym wajbem Drake'a (najlepiej w wydaniu z "Hold On, We're Going Home", co przez wzgląd na featuring nie może dziwić), ale przez wzgląd na wytwórnię i ziomowanie się z Drizzym raczej dziwić nie może (hehe). Przy The Space Between moje skojarzenia nadal wędrują w podobnym kierunku, ale wydaje mi się, że tym razem Majid i Jordan jakoś konkretniej biorą sprawy w swoje ręce i proponowane przez nich synth-pop-r&b nieco bardziej trafia z hookami. Najlepszy przykład to stroboskopowy banger "Body Talk" (o którym będzie jeszcze wspominał DJ Carpigiani w swojej poptymistycznej liście przebojów – oczywiście gorąco polecam), ale "Phases" czy "Gave Your Love Away" też nieźle "jadą". Co prawda kilka numerów z tego LP traktuję bardziej w kategorii muzyki tła, ale mimo wszystko są to przyjemne songi, więc jednak rekomenduję całość i nawet zaczynam całkiem na serio kibicować temu duetowi. A co. –T.Skowyra
Ponownie czas przejść, może do niesłusznej, ale samoistnie cisnącej się na klawiaturę interpretacji. Beck utonął w trujących oparach Bojackowego Hollywood na dobre, a ja musiałbym być naprawdę smutnym człowiekiem żeby mieć mu to za złe. Musiałbym być po prostu ciężkim skurwielem, żeby głośno narzekać wypominając przeszłość, gdy w tej nowej roli zdaje się takim szczerze szczęśliwym chłopcem. Nerdowskim dzieciakiem, który po latach upokorzeń, w końcu odnajduję namiastki akceptacji wśród fajnych kolegów, zbijając śmiało piątki z typami, którzy wcześniej lali mu do tornistra. I wszystko byłoby naprawdę spoko, gdyby nie to, że te jego silące się na normatywność ruchy, nieświadomie cechują się taką niepowstrzymaną społeczną niezręcznością; silnym wewnętrznym rozdarciem tkwiącym w jakiegoś rodzaju schizofrenicznych stanach dawnych przyzwyczajeń (końcówka prostego "Colors"). Hansen – naturalnie będąc rozpiętym ze swoją muzyką na naprawdę szerokim muzycznym spektrum – niby jak zwykle buduje swoje genialnie składane konstrukcje z pozornie niepasujących do siebie puzzli, jednak poprzez nowe środowisko, czerpie je z pudełek z gatunkowymi tabliczkami "przyjemne/tandetne/śmietnik", pod wpływem których zamienia skomplikowane i niebanalne roszady znane z przeszłości na pierwsze z brzegu hura optymistyczne bubblegum popy czy pop-rockowe erotyzujące zabawy przystojnych młodych chłopców z gitarami. I z tego powodu, będąc z wami szczerym – po odcięciu kontekstu i cisnących się ze wszystkich stron utartych wymagań – mamy tutaj do czynienia z przeciętnym zestawem przyjemnych, niewymagających piosenek, ze świetnym singlem "Up Night", więc mi się to tam tak trochę podoba; ale dodaje to cichaczem, góra kazała bezlitośnie strzelać, i niby bym nie strzelał, ale na odtwarzacz wchodzi "Wow" (WTF?), więc strzelam bez mrugnięcia, ale po refleksji, to ten strzał tak bez większego przekonania, z silnym wewnętrznym rozdarciem, będąc przez to bardzo smutnym człowiekiem zmuszonym pośpiesznie kryć tornister przed kolegami z redakcji. −M.Kołaczyk
Jedna sekunda bębnów i już wiadomo z czego to rip-off, ale czy na pewno? Bo choć inspiracja Fleetwood Mac jest w "I Was A Fool" ewidentna, to wcale nie skarciłbym nikogo, kto w pierwszym odruchu pomyślałby o innym "Dreams" – tym z repertuaru Cranberries, a i Ariel Pink ze swoim "Only In My Dreams" nie odbiega tu daleko. Mamy do czynienia z retromanią par excellence, utopioną w uroczej, SENNEJ mgiełce w duchu Alvvays. Wtulając się więc w ciepły kocyk nostalgii biję się w pierś, że o istnieniu Sunflower Bean dowiedziałem się dopiero z list indywidualnych do naszego zeszłorocznego topu płytowego, nie doceniając ich Human Ceremony przy okazji indie-rekapitulacji – przy nowej płycie obiecuję się poprawić, bo jeśli ten utwór to jej prognostyk, to z całą pewnością będzie ku temu okazja. –W.Chełmecki
GIRLI z kawałkiem "Neck Contour" spóźniła się o kilka cyber-wiosen. Zabawa dość wyświechtaną już kliszą Internetu spod znaku późnych tweensów i wczesnych teensów stała się nie tyle passe, co raczej w bardzo brzydki sposób spowszedniała. A szkoda, bo Toomey udało się zarapować bodaj najlepsze linijki, jakie kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć w ramach autoironicznych piosenek 2.0. GFOTY nasłuchała się The Streets, sugerował jeden z redakcyjnych kolegów. Sarkastyczna narracja, przy założeniu, że słuchacz obcuje z twórczością kontestującej Brytyjki po raz pierwszy, przybiera nader autentyczną i przekonującą formę, a wybór tekstów kultury/produktów sieci, do których artystka odnosi się w "Neck Contour" zdaje egzamin na piątkę z plusem. GIRLI unika choćby "kiczowatości" przeładowanego, hiperbolizowanego (aczkolwiek wciąż świetnego) "Hi" Hanny Diamond i tworzy coś, co śmiało można nazwać mock-diary-music. Jedynym problemem pozostaje tylko elektro-popowy beat napędzający całe przedsięwzięcie. Nigdy nie sądziłem, że w XXI wieku akceleruje się AŻ W TAKIM STOPNIU, niemniej podkład do tego utworu faktycznie brzmi tak, jakby PC Music dorobiło się brody. W sposób bardziej skomplikowany i nie tak rachityczny organizowali oni swoje dźwięki już w roku 2015, podczas gdy GIRLI pod względem PRODUCENCKIM nieco odstaje. Z drugiej strony, kiedy Toomey przecierała szlak surowego bubblegum-punku, to pisali o niej tylko lokalsi. Dzisiaj już nieco więcej miejsca na dyskach zajmują teksty o stylistycznej wolcie "wścieklejszej" GFOTY (vide "Poison/Tongue"). Tak czy inaczej, jeżeli lubicie facebook'owe ramki zdjęć profilowych, to chyba trafiliście pod dobry adres. –W.Tyczka
Kto by pomyślał, że flet w 2017 roku przeżyje swój renesans w muzyce popularnej? Od trapowych raperów z Atlanty (Future, Migos, 21 Savage) czy Drake'a i Kodaka Blacka aż po Björk, ten instrument dęty szturmem podbija serca muzyków i słuchaczy na świecie. W czwartej odsłonie pięcioalbumowego, kuriozalnego projektu zwariowanych Australijczyków z King Gizzard & The Lizard Wizard flet również ma swoje cameo. Subtelnie przewija się przez utwory, dodając całości kolorytu. Choć wydanie pięciu albumów w ciągu roku w dzisiejszych czasach może się wydawać absurdalne, chłopaki z Gizzard konsekwentnie dążą do zrealizowania postawionego przez siebie celu, z lepszym lub gorszym skutkiem. Poprzedni album, Sketches Of Brunswick East, stanowił jedynie ciekawostkę dla fanów, i co najwyżej był do puszczenia sobie w tle. Luźno skontruowane utwory raczej nie powalały, a momentami mocno się dłużyły. Na Polygondwanaland każda nuta jest zaplanowana i przemyślana, co ma ogromny wpływ na ogólną jakość kompozycji. Raczej należy myśleć o tym albumie jako o holistycznym, złożonym dziele, niż o standardowym zbiorze utworów. Piosenki płynnie przechodzą w siebie, budując frapującą całość. Najnowszy album King Gizzard to absorbująca słuchacza, muzyczna odyseja, która w odróżnieniu do Nonagon Infinity z zeszłego roku jest zróżnicowana i wielowymiarowa, a przede wszystkim sprawia frajdę słuchaczowi. Gdyby tylko częściej stawiać jakość nad ilość, to byłoby już naprawdę ekstra. –A.Kiepuszewski
Na nowy album Errorsmith musieliśmy czekać aż 13 lat. I choć jego pierwsza prezentacja miała miejsce na zeszłorocznym Unsoundzie, to dopiero teraz został wydany nakładem berlińskiej wytwórni PAN. Powodem tak długiego oczekiwania była chęć ciągłego ulepszenia muzycznej materii, a to w przypadku Wieganda, twórcy reaktorowego synthu RAZOR (mówi Wam coś addytywna synteza dźwięku?), przy pomocy którego powstały niemal wszystkie brzmienia (łącznie z bębnami, co niekoniecznie wydawać by się mogło tak oczywistym rozwiązaniem), jakie jest nam dane usłyszeć na jego nowym wydawnictwie oznacza ni mniej, ni więcej, szlifowanie diamentu. I rzeczywiście Superlative Fatigue jest świetnie wyprodukowany. Nie jest to jakby żadna niespodzianka, bo Niemiec znany jest ze swojej matematycznej precyzji komponowania i przywiązania wagi do najmniejszych detali. Na Superlative Fatigue możemy ponadto usłyszeć zabawy vocoderem, częste zmiany tempa, liczne modulacje i dancehallowe patterny. Mój faworyt to "I'm Interesting, Cheerful & Sociable", ale i reszta tracklisty kryje w sobie wiele przemyślanych, interesujących muzycznie pomysłów. –K.Łaciak
Jeżeli pseudonim MC Silk wam nic nie mówi, to już spieszę z pomocą: to jest właśnie ten typ odpowiedzialny za klip, w którym biega po świecie i rapuje w siedmiu językach udając przy tym Eminema. Ba! Robi to prawdopodobnie lepiej niż najlepszy biało-czarny raper na świecie, o czym informują nas najbardziej lajkowane komentarze na Youtube ("Eminem płakał jak oglądał", "Mało kto by potrafił tak utrzeć nosa Eminemowi" i takie tam). Jakiekolwiek insynuacje tego typu uważam za nadużycia i to takie powalone, chociaż właściwie jestem sobie w stanie wyobrazić cieplutkie uczucie, które rodzi się w serduszkach tych wszystkich lajkujących ludzi – dokładnie wiecie o kim mówię. MC Silk nowym kawałkiem wzbija się na wyżyny pretensjonalności, tworząc kiczowatą, dosyć rozpaczliwą pseudo-inteligentną ocenę gatunku ludzkiego w XXI w., robiąc przy okazji coś w stylu tribute to Stanisław Lem. Wersy typu "Choć zawsze jest właśnie teraz, teraz nie będzie już nigdy, zawsze" albo "Chcesz powiedzieć, że w środku umierasz? Wykup baner z gołą babą." wywołują we mnie mieszankę litość i trwogi, co według Arystotelesa jest parą odczuć świadczącą o jednoznacznej tragedii. Chciałam na koniec dodać jedno dobre zdanie i posłużyć się słowami klasyka, że to "chujowa zwrota zajebana pod dobry bit", no ale niestety. –A.Kiszka