Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Kero Kero, 2 minuty, a ja z ledwością ogarniam fajność przenikania się słodkawych melodii z próbą sztucznego strojenia jakichś poważnych min przez ten napięty bas pierwszych sekund intra. Ale te dojrzałe podrygi na nic, bo w końcu bubblegumowa melodyczność przejmuje całkowicie kontrolę, a Totep staje się na tyle spoko EP-ką, że pierwszy odsłuch zajął sześciokrotność faktycznego trwania całości. Ścisłe połączenie "Only Acting" z "You Know How It Is" osiąga tak ogromne stężenie gitarowego nastolatkowania, że miernik wybija na pozycję podrasowanego Weezera, któremu przypadkowo zdarzyło się wdepnąć na glitchową minę roztrzaskującą dobrze znany koncept na czysty chaos, który wkrótce zostaje ujarzmiony i zniewolony. Wchłonięty w jednię, za pomocą POTĘŻNEJ pstrokatej solówki, która poprzez cukrzyce ewokuje najjaskrawsze indie/garage motywy późnych lat 90, i tego, co tak naprawdę znaczy wycisnąć "prawdziwe" emocje z "wiosła".
Jedyne, co zbyt mocno nadgryza całe to formalne rozpasanie – z wyłączeniem ogólnego burdelu, który przez swoją ambiwalencję może skrajnie męczyć – to bezpłciowe zamknięcie całościowego napięcia w zdecydowanie za spokojnym "Cinema" – nie że jest coś z nim mocno nie tak, ale gdy cała EP-ka to dzika przejażdżka na poróżowiałym rollercoasterze twee popowej energii do wtóru walących się w tle wieżowców dekonstrukcji całego alt-rockowego etosu na dziecięco-japońską modłę, to ciężko w gładki sposób połączyć wszystko z żywotnością chłodnej sali kinowej z jakimś powolnym awangardowym filmem na tapecie – nieważne jak dobrym. To właśnie jest Kero Kero kolego i tak się składa, że chyba coś mnie zbie<kaszl>CAR<kaszl>DIGANS<kaszl><kaszl>ra. Fajna EP-ka. −M.Kołaczyk

W czasach, w których wszystko jest z prefiksem "bubblegum", nawet Fire! w wydaniu nie-orkiestrowym zrobili się jacyś tacy miększy. Po pierwsze, są najkrótsi w swojej historii. Dalej: Werliin oraz Berthling dali Gustafssonowi swobodnie pooddychać. Niegdyś wiecznie przyklejony do ustnika spiritus movens skandynawskiego jazzu, dziś zamiast maksymalizować dyskomfort płynący wprost z czary głosowej saksofonu, to (relatywnie) spokojnie wymija współtowarzyszy wędrówki. Jest "mroczniej", bo kontrabas wygrywa temat, a niekończące się spirale wolnych improwizacji wypleniła atmosfera klubo-kawiarnianej rozróby. Bohreni z tego żadni, ale "rockują" jak za najlepszych czasów, kiedy towarzyszył im Jim O'Rourke. The Hands same składają się do oklasków. –W.Tyczka

Choć Ravyn Lenae ma już na koncie 3 małe płytki (w sumie Moon Shoes to formalnie album), to wciąż pozostaje artystką obiecującą, która nadal nie pokazała jeszcze pełni swoich możliwości. Ale bez wątpienia każde wydawnictwo niesie ze sobą dawkę aktualnego r&b. Cruch to być może najbardziej interesująca pozycja w jej dotychczasowej dyskografii – organiczna, skondensowana wypowiedź r&b osadzona w gitarowo-funkowym otoczeniu. Ravyn stawia na konkret i skupia się na samych piosenkach, a jej kompanem (z którym świetnie się uzupełnia) jest znany z The Internet Steve Lacy, odpowiedzialny za produkcję EP-ki, a także kompozycje. Oczywiście efekt jest więcej niż udany: weźmy żwawsze, chwytliwe "Sticky" albo "Computer Luv", wyluzowany "Closer (Ode 2 U)", gdzie Ravyn czaruje głosem – już w tym miejscu słychać, że obecnie nie tylko Rina Sawayama wie, jak łączyć gitary i r&b. A kończący Crush "4 Leaf Clover" to ostateczny dowód na to, że damsko-męski duet powinien kontynuować współpracę – na tle urywanej, zmutowanej gitary dochodzi do skromnego, neo-soulowego koncertu, który traktuję jako drogowskaz dla dalszych ruchów młodziutkiej wokalistki. Czyli po prostu liczę, że już wkrótce dostaniemy coś naprawdę mocnego od tej utalentowanej pary muzyków. –T.Skowyra

Rogério Brandão to jeden z czołowych przedstawicieli kuduro, a więc specyficznej odmiany "tanecznej elektroniki", opartej na afrykanizującym feelingu (kolebką tego podgatunku jest Angola), połamanej rytmice i swoistej transowości. Na razie na koncie lizbończyka same EP-ki, ale każda kolejna jest krokiem dalej w kierunku czegoś większego. Bo Crânio to dość angażujący zestaw sześciu tracków, w których pokieraszowane strzępki dance'owych faktur mieszają się w kotle z plemiennymi przyprawami i footworkowymi dodatkami. Właściwie już od otwierającej całość, zaopatrzonej w pulsujący synth i wokalny skrawek "Sinistro" zaczyna się cały seans, który kończy się na wywołującej juke'owe duchy "Karmie" (a najmocniej przyciągnął mnie do siebie nieznający sprzeciwu, bezduszny mechanizm "Waaba-Jah"). Zalecam bezzwłoczną asymilację z tą rozbujaną, iberyjską imprezą. –T.Skowyra

Na swoim nowym albumie Brian Allen Simon gruntownie zmienia otoczenie. Jeśli Petrol miał obrazować stan ducha mieszkańca Los Angeles, na Tongue Anenon oddaje się spacerom wzdłuż cyprysowych alejek i zachwytom nad malowniczą scenerią toskańskiej wsi. To płyta niezwykle sielska i ciepła, wypełniona spokojem. Kompozycje prowadzone są cierpliwie i z klasą, w oparciu o delikatnie jazzujący, zagubiony na ambientowym wietrze saksofon i nawiązujące dialog z klasykami minimalizmu klawisze. W mżawkowych harmoniach "Two For C", niekończącym się pulsie "Verso" czy rozleniwionych, wspomaganych nagraniami terenowymi plamkach "Open" udało się uchwycić efekt kontemplacji bez popadania w płyciutką, new-age'ową bufonadę i jeśli nie tu, to już sam nie wiem gdzie szukać ucieczki od warkotu dwudziestoletnich silników i dławiącego smrodu ich produktów. −W.Chełmecki

Aż czternaście lat były lider Talking Heads kazał nam czekać na swój nowy, solowy album. Co prawda w międzyczasie nie próżnował, czego dowodem są udane współprace muzyczne z St. Vincent i Fatboy Slimem czy liczne publikacje literackie (szczególnie polecam książkę How Music Works). Byrne do muzyki zawsze podchodził z dystansem, co z reguły wychodziło mu na plus. Niestety, żeby docenić jego nowy projekt, samemu potrzeba duużo dystansu. Album jest równie błyskotliwy, śmiały i beztroski, co przestarzały i mdły. Nawet maestro Brian Eno, odpowiedzialny za produkcję, nie jest w stanie uratować tych utworów. Szczególnie niezręcznie słucha się momentów, w których Byrne nieudolnie wznosi się na wyższe rejestry wokalne. Wielka szkoda, że wśród tej palety manierycznych i przewijalnych utworów, dopiero pod koniec robi się naprawdę ciekawie. "Everybody’s Coming To My House" z zaraźliwym groovem to pewniak koncertowy, a "Here" jest wciągającą codą i świetnym zakończeniem dla tego bardzo nierównego albumu. –A.Kiepuszewski
PS. Piątka z plusem dla osoby, która zrozumie o co chodzi 65-letniemu artyście, w tekstach typu "Kurczak myśli w iście tajemniczy sposób" czy "Umysł jest gotowanym ziemniakiem na miękko".

Nie do końca przekonał mnie poprzedni album Jeffa Rosenstocka, WORRY.; z POST- sprawa ma się zupełnie inaczej. Choć nie słychać tego od razu, Amerykanin zrewidował swoje podejście do pisania utworów, co znacznie odbiło się na stopniu ich szkicowości. Hymniczne, power-popowe melodie "USA" czy "All This Useless Energy" to tylko jedna strona medalu, którego rewers stanowi cierpliwe jak na standardy żłopiącego hektolitry browarów nadpobudliwca grzebanie w kompozycji. Z drugiej jednak strony tylko trochę mniej przekonują mnie utwory jadące na samej przerośniętej charyzmie ("Yr Throat"!), więc już sam nie wiem w co mam wierzyć – czyli zupełnie jak Jeff, który w lirycznym centrum płyty umieścił rozczarowanie swoim miotającym się w poelekcyjnych konwulsjach kraju. Jest to zresztą album bardzo amerykański – amerykański w taki sam sposób, jak zupełnie przecież różne Born To Run i Bee Thousand, wymieniane tu zresztą nieprzypadkowo. W każdym razie: POST- to nie tylko natychmiastowy kopniak energii, ale i wyraźne świadectwo progresu, dlatego łapka w górę to jedyna możliwa opcja. −W.Chełmecki

W krainie bez treści i smaku to nadal polski rap jest królem. Serio, chłopaki, 2018 rok – na wersy o złocie i Midasie, ogniu i Prometeuszu czy składaniu i Bionicle można przymknąć ucho co najwyżej na bitwie freestyle'owej. Zatrudnijcie mojego znajomego w roli ghostwritera (napisał, że ma z tego bekę jak Diogenes), skorzystajcie z pomocy redaktor Kiszki, żeby parą paronomazji poratowała. I nawet symptomatyczne, że płyta ukaże się 13.04 pod tytułem Soma 0,5 MG, bo przecież "soma jest nieważna jako czysta fizyka", jak nawinął poeta. Mężczyźni są piękni, wytatuowani i bystrzy, a ja rzuciłem tylko kilka wersów o niczym, bo może jestem tym zwykłym typem, który odbija się w złotym zębie Kuby Grabowskiego, może "jestem jak jebany Juventus w Lidze Mistrzów", a może to tylko dobry gust. Ale podejdzmy do tego z otwartą głową jak Zeus i poszukajmy pozytywów: fajna okładka, kochani – P.Wycisło

Zaczyna się nieźle – od dziecięcego gaworzenia – co pozwala łudzić się przez chwilkę, że Kękę wreszcie ustąpił miejsca zdolniejszym. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń znany vloger Yurkosky skomentował ten teledysk na youtube w następujący sposób: "Za 30 lat młody łzy w oczach przy tym klipie". Cóż, jak rzadko kiedy może mieć rację, bo też by mi było smutno, gdybym ledwo mówił, a i tak rapował lepiej od swojego starego. Niby trochę cieszy, że po latach spędzonych na składaniu hołdu archaicznym pseudowartościom (jak rasa, krew, szerokie spodnie i bardzo przykra muzyka) Kękę zrozumiał, co jest najważniejsze w życiu, ale efekt, delikatnie mówiąc, nie zachwyca. Więc na koniec tak jak sympatyczny radomianin skorzystajmy z metody twórczej młodego Janka Siary, by opisać "Awdgb" – włączcie tę piosenkę, zamknijcie oczy i spróbujcie wystukać na klawiaturze losowe ciągi liter. Phgjr, dklhj, jprdl. O, udało się. –P.Wycisło

All Melody to poważna sprawa. Ważna, muzyka poważna, wchodząca w alians z ambitnym ambientem i przejmującym, maksymalnie minimalnym techno. Nie chcę wyjść na zdrajczynię narodu, ale gdy myślę o muzyce klasycznej, czy współcześniej – o ambiencie – to myślę głównie o Niemcach; o Wolfgangu Voigtcie, o Wagnerze, o Schumannie, o Bachu czy Beethovenie. Nils Frahm przychodzi w tych myślach z pewnym suspensem, zawsze kojarzyłam go głownie z Music for the Motion Picture Victoria – z płyty, którą każdy samobójca niebojący się wyskoczyć z okna, mógłby mieć w słuchawkach podczas wykonywania swojego własnego coup de grâce. Symptomatyczne dla Frahma jest to, że czegokolwiek się nie dotknie, nie schodzi z tonu – tego absolutnie nieirytującego patosu, posiadającego roztysięczniony na kawałki, symptom jakiejś nieokreślonej straty melancholijnej. Mogłabym się tu rozwodzić o dźwiękowej kunsztowności, niemieckim perfekcjonizmie i udzielającej się emocjonalności Nilsa, przy okazji rozciągając ten tekst do rozmiarów recenzji – bo jest dopiero marzec, a ja już wiem, że ten album zmieści się w ścisłym top moich muzycznych miłostek; ale powiem jeszcze tylko jedno – moją ulubioną częścią składową tej płyty są utwory na niej najdłuższe, które otwierają mi serce nawet skuteczniej niż LSO w podzięce. "Human Range", "All Melody" i "Sunson" to imponujące monumenty, które wzbudzają uczucie bycia zupełnie nigdzie i przypominają, poprzez nawiązywanie relacji bezdotykowej – jak wygląda odczuwalne fizycznie bicie serca, jakby ktoś zapomniał. –A.Kiszka