Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Dobry chłopaczyna ten Mick Jenkins. Znalazł swoją niszę i konsekwentnie pomyka wyznaczonym przez siebie jazz-hopowo-chilloutowym szlakiem. Pieces Of A Man to taki oldschoolowy zestaw luźnych jonitów, w którym sporo trzeszczących sampli, miłego funku i ciepłego soulu. Czasem mam skojarzenia z pierwszymi nagrywkami Kendricka ("Stress Fracture" albo "Consensual Seduction"), jest czas na klawiszowy pop-rap w stylu OutKast (chyba mój ulubiony "Gwendolynn's Apprehension") i dużo cloud-rapowych sytuacji z jazzującymi samplami ("U Turn" z bujającym refrenem). Może brakuje mi tu jakiegoś wyróżniającego się, jasnego punktu w trackliście, ale ogólnie się nie czepiam – wolę posłuchać, skoro wszystko płynie tu z lekkością, w czym duża zasługa całkiem rozluźnionego Micka na majku. –T.Skowyra

Jeśli mówimy o tegorocznym żeńskim r&b w mainstreamie, to bezapelacyjnie muszą postawić na Arianę i jej Sweetener. Ale Mariah Carey moim zdaniem również zasługuje na docenienie i kilka miłych słów. Na maksa doceniam to, że potrafi nagrać album, który jest w stanie przez prawie 40 minut mnie nie zanudzić, a nawet potrafi bardzo przyjemnie urozmaicić czas. Stonowana synth-ballada "GTFO", powracające do czasów r&b z poprzedniej dekady "A No No", cieplutki (niemal świąteczny?) duet z Ty Dolla $ign w "The Distance" i firmowa pieśń panny Carey, czyli "8th Grade" – to tylko część atrakcji, jakie oferuje Caution. Chciałoby się napisać, że to zaskoczenie, ale o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy, gdy przypomnę sobie o wcześniejszych albumach czy singlach Mariah, więc pozostaje tylko zachęcić was do oderwania się na moment od brutalnych minimalistycznych trapów i zajrzenia na ten może nieco staroświecki, może nieco nostalgiczny album. –T.Skowyra

David Specek wraz z załogą niby uciekł spod lo-fi'owego topora, niby ma już to wszystko za sobą, ale jednak cały czas wodzi wzrokiem w kierunku starego kaseciaka. Dlatego Spell #6 brzmi tak, jak brzmi: uwodzące pinkowym (Ariel pojawia się zresztą w stylizowanej na lata 80. balladzie "I Can Treat You Better") spleenem ("So Far Away"), songwritingiem ("The Boys That Make Me Cry") albo psych-popowo-dance'owym wariactwem ("Shattered Love") piosenki uzupełniają mocno zasnute retromanią pozostałe numery. Weźmy brzmiący jak mały hołd dla trylogii belińskiej opener "Before You Fall Apart" albo ponury smithsowosko-neworderowy "Hide" i już jesteśmy w stanie poczuć klimat najnowszego albumu Part Time. Dorzućmy kilka "nastrojowych" softrockowych ballad pod koniec i niespodziewanie otrzymamy całkiem porządny materiał na walkę z zimą. Dzięki, ziom, na pewno się przyda! –T.Skowyra

Coś niesamowitego. Album, który teoretycznie powinien funkcjonować jedynie na zasadzie nadprogramowej gratki dla najwierniejszych fanów, okazał się materiałem wykraczającym poza kontekst sympatycznego bonusa. Lynch i Badalamenti wygrzebali z prywatnych archiwów krwisty kawał barbarzyńskiego, tętniącego energią, awangardowego jazzu. Siermiężne improwizacyjne formy chwalą się brakiem sensownej struktury, nawiązując do zatrważającego absurdu twórczości autora Głowy Do Wycierania (Frank 2000 to utwór, za który mógłbym umrzeć). Jakby tego było mało, wisienką na torcie (albo mrówką na serze) jest maniakalna maniera wokalna Angelo, zszywającego mikrofonowego Frankensteina z ochłapów cynizmu Toma Waitsa i romantycznej autodestrukcji wczesnego Nicka Cave'a. Kultowy kompozytor z godną podziwu łatwością wciela się w rolę charyzmatycznego MC, nadającego nonsensownemu liryzmowi Davida szekspirowskiej wagi. Czysty pankrok. –Ł.Krajnik

Ło matko, co tu się wyprawia. Dawno nie słyszałem płyty będącej aż takim stylistycznym burdelem. Dear udowodnił kilkukrotnie, że potrafi pokazać co nieco w różnorakich gatunkach, w szczególności tych klubowych, umiejętnie dostosowując swoje możliwości do podjętych konwencji, ale tutaj... Indie, alternatywa, posiadanie człowieka po części odpowiedzialnego za Protomartyr, głos, jak Bowie, i wszystko na nic, gdy w "Echos" Matthew sięga po najlepsze wzorce harmoniczne, czerpiąc je garściami z polskiego potransformacyjnego punka – gratuluję tego basu. I ja mogę dziarsko znieść tę ogólną cukierkowość, konstrukcyjne prostactwo, a także niezdecydowanie płyty tkwiącej w stylistycznym kąśliwym miszmaszu, ale gdy absolutnie każdy moment albumu przepełniony jest przestrzelonymi przeszkadzajkami i niewnoszącymi nic, irytującymi efektami specjalnymi, to nie mogę pozwolić sobie na to, aby was przed tym albumem nie ostrzec. Jak ktoś ma Bunny tutaj bronić (gratuluję dziwacznego fetyszu), nie ma problemu, proszę bardzo. Ma płyta swoje fragmenty to prawda, ale jeśli jesteś w stanie wytłumaczyć mi, co autor miał na myśli w 4 minucie i 20 sekundzie pierwszego utworu, to może faktycznie dam Dearowi drugą szansę. Na razie do Bunny czuję tylko i wyłącznie silną antypatię. −M.Kołaczyk

Telegraficzny skrót: Naples dostarcza jeden z najlepszych albumów outsider-house'owych, jakie przyszło mi ostatnio słuchać. Czym on jest? Ten dziwny house? Dla niezorientowanych: outsider-house jest tym dla klasycznie dopieszczonego house'u, czym Guided by Voice dla przedstawicieli rockistowskich majorsów. Lo-fi i DIY uwięzione w pełnym perfekcjonistycznego blichtru świecie ekskluzywnych klubów. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak takie dziwaczne połączenie działa, nowy Take Me With You jest idealnym punktem, od którego można rozpocząć swoją przygodę. Pełne fenneszowej nostalgii, seinfieldowego nastroju, rozmytych syntezatorów i lekkich glitchów utwory, po brzegi wypełnione czasami ciężką, czasami zaś niesamowicie wzruszającą atmosferą. Ładne to, miłe to, nie męczy, wciąga i nastawia na więcej. Czego chcieć więcej? Gdy Vynehall wydaje najlepszą płytę roku, onieśmielając wszystkich wypolerowaniem każdej, nawet najmniejszej nutki do absolutnego połysku, Antony tkwiąc na brzmieniowych antypodach domowej produkcji, dokonuje czegoś niemal bliskiego, dając nam materiał pod względem technicznym niemal doskonały oraz esencjonalny dla całego nurtu; i przez to, że esencjonalny, brakuje mi tu tylko jakiś kreatywnych zabaw formą i bardziej zaskakujących momentów, ale wiadomo, że nie można mieć wszystkiego. −M.Kołaczyk

Current 93 wracają z twórczego impasu, wydając swój najlepszy materiał niewiadomoodkiedy. Tibet i spółka, mimo że przez lata flirtowali z mnogością podgatunków szeroko pojętej "awangardy", zawsze strefę komfortu odnajdywali właśnie w zawartym na tym krążku oszczędnym neofolku. The Light Is Leaving Us All odtwarza urodzajny dla formacji początek lat dziewięćdziesiątych, okraszając cudownie przerysowaną poezję śpiewaną, apokaliptycznym ogniskowym graniem. Komiksowy gnostycyzm brytyjskiego barda w końcu odzyskał dawny blask, za którym tęskniło wszystkich pięciu fanów C93 A.D. 2018. Czerwiec już dawno umarł, ale Dawid jeszcze oddycha. –Ł.Krajnik

Już dziesięć lat Flying Lotus ze swoją wytwórnią Brainfeeder dostarcza nam niezwykłych muzycznych wrażeń i elektryzujących doznań. Składanka Brainfeeder X być może ma na celu zamknięcie pewnego etapu (polski Asfalt z okazji rocznicy też właśnie wypuścił całkiem przyzwoity mixtape). Jak to często bywa, w przypadku takich kompilacji, zróżnicowanie stylistyczne jest ogromne. Mimo charakterystycznego "brzmienia" wykonawców Brainfeedera, którym, powiedzmy, jest fuzja hip-hopu, jazzu, ambient-techno i psychodelii, indywidualna rozbieżność jest imponująca. Ciężko będzie znaleźć podobieństwo między house’owym newcomerem Ross From Friends a galaktyczną bossa novą "Order Of Golden Dawn" Daedelusa lub eleganckim future funkiem "Kazaru" Miguela Atwooda-Fergusona. Troche tu hitów, staroci, remixów, a także utworów zrobionych specjalnie na tą okazję, tak jak pulsujący "King Of The Hill" Thundercata, na którym gościnnie pojawiają się członkowie Badbadnotgood. Tylko życzyć kolejnych dziesięciu lat tak pokręconych bitów! –A.Kiepuszewski

The Field zawsze mistrzował w "momentach". "Made Of Steel. Made Of Stone" zaczyna się potwornie przeskalowanym piano-forte, a syreni skrzek w którymś momencie zajmuje przestrzeń jeszcze za kreską taktową. My w potwornym zdziwieniu, bo każdy skrupulatnie liczył, ile dokładnie sekund potrzeba tematowi, aby ten w pełni wybrzmiał. Jest w tym pewna magia. Może mikrozmian i makroefektów pętli Basinskiego, a może też spektakularnych rytmiczno-samplowych przejść, którymi naszpikowany był debiut Szweda. Szkoda tylko, że im dalej w las, tym więcej schorzeń geriatrycznych. Bo gdy Willner gubi kompozytorską myśl, to do głosu dochodzą przede wszystkim producenckie odruchy, którym z kolei daleko do maestrii. Więc albo umawiamy się, że Field dyskotekowości debiutu nie przeskoczy i cieszymy się charakterystycznym dla tej marki transowym drajwem w kolejnej już wersji, albo mamy poważny problem. Infinite Moment gry nie zmieni, ale wciąż pozostanie jedną z bardziej "przemyślanych" odsłon najpopularniejszego aliasu Willnera. A w to mi graj, bo flat beat w "Divide Now" ma w sobie więcej emocji, aniżeli całe The Follower. –W.Tyczka

Rapowy ulubieniec facebookowych grupek, pejów i RYM-ów, robiący w środowisku zamieszanie, na jakie zasługuje, wśród ilości ludzi, na jaką zdecydowanie nie zasługuję (że jest ich tak mało dla uściślenia), wydaje niezwykle krótki album o rozmiarach EP-ki, który tym razem, ku wielkiemu zawodowi, nie spełnia wysoko postawionych oczekiwań narosłych po świetnym i eksperymentalnym Big Fish. I ta antypatia w stosunku do nowego Vince'a nie jest spowodowana tym, że Staples decyduje się na porzucenie ambitnej drogi dziwacznej deformacji rapowej formy elektroniczną podbudową na rzecz powrotu do korzeni ucieleśnionych we wskrzeszanych mirażach dawnych napięć Bloodsów z Cripsami i napędzającej ich działania g-funkowej stylistyki. Sarkastyczna zabawa radiowym konceptem też nie jest czymś, za co rzuciłbym kamieniem w ambitnego rapera, zwłaszcza gdy na jej podstawie budowany jest odświeżający oddech kierujący płytę na cel posiadania chwytliwych bangierów i "przyjaznych" dla wcześniej wspomnianego radia melodii, w nieco ironiczny sposób odmalowanych zimnymi szorstkimi barwami. Jednak jak na tak postawione zadanie, to oprócz genialnego refrenu "Don't Get Chiped", openera i świetnego zakończenia, większości utworów zbyt mocno zlewa się w jedną masę, a w całość wkrada się lekkie odczucie zawodu. Ale nic się nie bać, FM! jest jednym z tych albumów, który niezwykle zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem, więc na pewno nie można powiedzieć, że jest tu przeciętnie. Vince wciąż zjada połowe sceny, ale jak na umiejętności, dotychczasową dyskografię i inteligencje rapera – mamy tutaj niestety lekki regres, któremu mimo wszystko naprawdę warto się przyjrzeć. −M.Kołaczyk